środa, 4 września 2013
Górnik Zabrze - Śląsk Wrocław 24.11.2001
O tym, jak jechać na ten mecz, dyskusje wśród kiboli WKS trwały dość długo. Przed pojedynkiem z KSZO wydawało się, że jedynym możliwym środkiem transportu będzie kolej. Przy czym kłócono się, czy organizować pociąg specjalny, czy jechać kursowym. Na kilka minut przed zakończeniem spotkania z Ostrowcem jazda specpociągiem wydawała się bezcelowa. - Pojedzie nas dwudziestu - głośno wyrażał swoje wątpliwości "DJ", co było oznaką jego zdenerwowania. Nie tylko dlatego, że Śląsk musi się męczyć z gorszymi zespołami ligi, lecz głównie z uwagi na to, iż pojedynek ze słabiutkim KSZO zdawał się być przegrany. Na szczęście nasze orły strzeliły w doliczonym czasie gry dwa gole, które ostatecznie dały remis, a na trybunach zrodziło się szaleństwo. Nastroje co do wyjazdu do Zabrza zmieniły się diametralnie. A więc specpociąg. Istniało jeszcze zagrożenie, że zabrzańscy działacze nie będą widzieć zbyt mile kibiców Śląska, jednak po krótkiej rozmowie telefonicznej okazało się, że nie będzie żadnych przeszkód z wejściem na stadion. Prócz konieczności zapłacenia 14 złotych za tą przyjemność. Oczywiście wspólna jazda nie była w smak ekipie liczącej na wrażenia i chcącej jechać jak najmniejszym kosztem. 40 - osobowa grupa wybrała się zatem w podróż wcześniej niż nakazywałby zdrowy rozsądek i rozkład jazdy. Podróż nie trwała długo, bo z wesołą ferajną skontaktował się inny jej członek, który nie dotarł na miejsce zbiórki o oznaczonej porze. Wobec czego bractwo postanowiło poczekać na swego ziomala w mieście odległym od Wrocławia zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów. Następnie jazda trwała również niezbyt długo. Kiedy towarzystwo startowało z Opola bractwo doszło do wniosku, że brakuje jednego z fanów, wobec czego zatrzymano cały skład poprzez naciśnięcie pewnej dźwigni. Bardzo się to nie spodobało kolejarzom, którzy zarządzili eksmisję uciążliwej grupy na peron. Nie obyło się bez odpowiednich docinek, jednak ostatecznie cała ekipa zamiast podróżować w kierunku Górnego Śląska musiała zaczekać na wspólną jazdę ze specpociągowiczami. W międzyczasie doszło do rozmów czekających na transport z kibicami Odry Opole. Opolan było siedmiu i chcieli się ustawić dziesięciu na dziesięciu, jednak nie potrafili znaleźć trzech dodatkowych. Bić się 7 na 7 miejscowym nie pasowało. Ostatecznie do niczego nie doszło. O trzeciej ekipie jadącej do Zabrza piszemy poniżej. Grupa dosiadająca się w Opolu miała nadzieję, że zostanie potraktowana przez resztę ulgowo (kwestia opłaty za jazdę). Ulga była, lecz dosiadający się liczyli na maksymalną stawkę zniżki, czyli 100 procent. Na tym tle doszło do przepychanek, oraz rozmów przeprowadzanych bardzo podniesionymi głosami. Ostatecznie uzgodniono, że bractwo zapłaci 75 procent należnej kwoty. Jeden z dyskutantów, najwyraźniej zawiedziony rezultatami negocjacji, postanowił spróbować na sobie wynalazku pijąc płyn o wdzięcznym, czerwonym kolorze. Nie wyszło mu to na zdrowie, gdyż na stacji docelowej miał bardzo poważne kłopoty z utrzymaniem nie tylko pionu, lecz również odpowiedniego stanu świadomości. Przez to narobiło się trochę szumu, bo gdy miejscowi mundurowi postanowili odłączyć go od grupy, reszta stwierdziła, że bez "Z" nie ma żadnego chodzenia na stadion. Ostatecznie "Z" został puszczony, jednak nie na długo. Mundurowi sprowokowali sytuację, po której "Z" wylądował jednak w pojeździe policyjnym. Idący na stadion czekali, aż coś się zacznie dziać, wszakże w Zabrzu jest taka tradycja, że przyjezdni dostają manto od stróżów prawa. Poza wcześniej wspomnianą szarpaniną do niczego nie doszło, co bardzo zdziwiło wrocławian.
- Chyba się chłoptasie szykują na powrót, bo wtedy będzie ciemno - żartowano z braku agresji wśród mundurowych. Na mecz wrocławianie się nieznacznie spóźnili. Między innymi dlatego, że spóźnienie pociągu było znacznie wykraczające ponad przewidywane. Korkiem okazała się również kasjerka, która dwukrotnie liczyła każdą wręczaną jej kwotę. W zamian dawała bilety, na których pisze jak byk, że "Zakazuje się wnoszenia rzeczy i przedmiotów UMOŻLIWIAJĄCYCH IDENTYFIKACJĘ TWARZY" (punkt 7 wydrukowanego na odwrotnej stronie pouczenia). Najprawdopodobniej takim przedmiotem miały być aparaty fotograficzne, bo te nakazano oddać do depozytu. Bardzo ciekawa polityka klubu, bardzo. Ostatnio wrocławianie jeżdżą na wyjazdy ze sporą ilością flag. Tym razem było tyle barw, że nie wszystkie mogły się zmieścić na okolicznych płotach. Wobec czego oprócz ogrodzeń obwieszono zielono - biało - czerwonymi flagami wszystkie możliwe barierki. Przynajmniej ten sektor jakoś się prezentował. Zabrzanie na mecz przybyli w ilości śladowej, jednak odpalili w sumie około 25 rac. Doping był obustronnie nienajlepszy, jednak biorąc pod uwagę fakt, że mecz się odbywał w Zabrzu można uznać iż rywalizację foniczną fani Górnika nie zapiszą sobie jako wygranej. Sporo było obustronnych bluzgów, w czym brylowali zwłaszcza kibice gości. Zima miejscowym tak dała w kość, że po meczu jedna z wrocławskich ekip samochodowych najzwyczajniej sobie przedefilowała wśród rozchodzących się do domów zabrzan. Nie wywołało to wśród nich żadnej reakcji. Choć ci kibole Śląska są raczej szerocy w barach, lecz było ich tylko trzech.
- Tak przemarzli, że biegli do domów - śmiał się później "K", robiący tego dnia za szofera. Śnieg spowodował, że wrocławianie zanotowali w drodze powrotnej na stację marsz mokrych nóg. Powrót poza przemoknięciem butów nie przyniósł innych atrakcji.
Natomiast coś działo się podczas drogi powrotnej. Najpierw w Gliwicach do pociągu dosiadła się pięcioosobowa ekipa, która tego wyjazdu nie zaliczyła w ogóle. Towarzystwo wyjechało nieco wcześniej niż pociąg specjalny licząc na... sami nie wiedzieli na co. I musieli się szybko przesiadać, bo trafili na uciążliwego kanara. W drugim pociągu kolejny kanar okazał się równie upierdliwy, co zaowocowało koniecznością kolejnej wysiadki. Towarzystwo nie zwróciło uwagi, że znajduje się nie na stacji, lecz w szczerym polu. Że tak jest zorientowali się dopiero po odjeździe pociągu, ale wówczas było już za późno. Wobec czego cała piątka zaczęła marsz po torach. Po przejściu około 20 kilometrów dali sobie spokój z chodzeniem i potem dotarli jedynie do Gliwic, gdzie stwierdzili, że można wracać specpociągiem. O tym, że w okolicach Gliwic mieszkają kamieniohoolsi wiadomo nie od dziś. Zwłaszcza wiadomo o tym we Wrocławiu. Dlatego specjalnie nikt się nie zdziwił, gdy właśnie tuż za Gliwicami pociąg został obrzucony głazami. Pięć kamieni trafiło w szyby, z czego cztery wytłukło je w drzwiach. Pecha miał "D", któremu otarło brodę, lecz poszkodowany się tym specjalnie nie przejął. Natomiast wyjątkowo późno zareagowali ci, którzy w takich przypadkach zaciągają hamulce. Pociąg zdążył przejechać kilkaset metrów zanim się zatrzymał, wobec czego zbytnio nie było chętnych do biegania za kamieniarzami, których już z pewnością nie było. Na dworcu w Opolu pojawiło się trzech fanów reprezentujących tamtejszą Odrę i gliwickiego Piasta. Kibic Odry próbował ustawić się na sparing: - Chcemy się z wami bić, ale chyba nie będziecie mogli wyrwać się z pociągu... - Nie ma sprawy, urwiemy się - usłyszał odpowiedź. - Ale my nie zbierzemy ekipy - odparł opolanin. Co całą rozmowę uczyniło bezsensowną. Oglądając na peronie obcych fanatyków nie wytrzymał "P", który właśnie skonsumował ostatnie łyki wody ognistej. Najwyraźniej będąc rozdrażniony jej brakiem próbował biec do znacznie mniejszych od niego gabarytami fanów. Jednak był zatrzymywany przez organizatora, który obawiał się opóźnień w rozkładzie jazdy. Reszta drogi upłynęła na analizowaniu tabeli po fatalnym występie naszych orłów, którzy stracili gola i punkty w ostatniej minucie spotkania w niegroźnej, wydawałoby się, sytuacji. Na stadionie w Zabrzu na sektorze dla gości zameldowało się 161 obecnych, w tym 5 kibiców z Opavy, 1 fan Wisły i jeden z Niemiec.
Do Zabrza główna grupa fanów Śląska udała się pociągiem specjalnym, natomiast inna, mniejsza ekipa wybrała podróż zwykłym pociągiem. Na stacji Opole - Wschodnie do specjalnego dosiada się wyżej wspomniana grupa (około 40 - osobowa), która w Opolu zdobywa szalik Odry. Dojazd do Zabrza spokojny. Na meczu całą klatkę dla przyjezdnych obwieszamy flagami Śląska, wisi też flaga naszych ziomali z Opavy. Górnika w młynie ok. 300, podczas całego meczu odpalają 30 rac, zaprezentowali także nową flagę "SUPER TORCA" i dużo na nas bluzgali. W czasie drogi powrotnej, kawałek za Gliwicami lecą kamienie. My zaciągamy hamulec, jednak miotaczy już nie ma. Po dojechaniu do Dworca Głównego w Opolu widzimy na peronie ok. 6 - 10 z Odry. Kilku od nas wybiega z pociągu, jednak Odra od razu się zrywa, a opolska policja stojąca na dworcu celuje w nas z karabinów. Na tym zakończyły się atrakcje tego dnia. W sumie dojechaliśmy do Zabrza w 161 osób.
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
2001 VI 17 Łada Biłgoraj – WISŁOKA
Dojechać tam jakimiś środkami transportu publicznego graniczyło z cudem. Mimo tych "niewielkich" przeciwności postanawiamy jechać na ten mecz i… to koleją! W sumie nic dziwnego w tym także by nie było gdyby nie fakt, że od Stalowej Woli na co dzień do Biłgoraja (Zamościa) jechał tylko jeden pociąg (osobowy). W dodatku w godzinach dosyć późnych, tak że bylibyśmy w Biłgoraju na 22.00. Jednak postanowiłem połączyć wyjazd i wycieczkę krajoznawczą w jedno. Do Biłgoraja mieliśmy jechać przez Rzeszów, Jarosław (tu trasa na Bełżec), Lubaczów do Zwierzyńca (270 km). Stamtąd 20 km PKSem do celu czyli Biłgoraja. Z Dębicy wyjeżdżamy młodzieżowym składem w 8 osób, a było to o 1.41 w nocy. Kupujemy bilety i wsiadamy w pośpieszny do Zamościa. Po drodze oczywiście bez atrakcji, raczymy się co nieco alkoholem i meldujemy się w Zwierzyńcu około 5.30 rano. Następnie zwiedzamy nie co okolice (Zwierzyniec to urocza miejscowości na "Roztoczu") a następnie przesiadamy się w prywatnego busa jadącego do Biłgoraja. Tam jesteśmy na 6.30 rano, dla przypomnienia mecz miał być dopiero o… 17.00 (!). Rzecz jasna nasze rozwiązanie kolejowe i tak było świetną alternatywą dla ewentualnego meldunku na 22.00. Ponieważ czasu mieliśmy jak lodu, postanawiamy się gdzieś ulokować na czas oczekiwania. Wybieramy znajdująca się totalnie na uboczu stacyjkę PKP które była nieopodal naszego przystanku (wysiedliśmy przed "miastem"). Nie dość, że pogoda była pochmurna (cały czas padało), to jeszcze komary były nie do zniesienia (obok znajdował się las). W tym momencie mieliśmy jakieś 8,5 godziny do meczu, więc co oczywiste bardzo się nudziliśmy. Część z nas siedziała pod poczekalnią (wielkości małego pokoiku), a reszta nieopodal pod dachem składu drewna. Naszą sielankę tylko na moment przerwał dziadek, który przyprowadził krowę na pastwisko (obok nas). Krowa jak to krowa- głównie skubała trawę choć nie obyło sie bez wypróżnień :). Na jakieś 3 godziny przed meczem postanawiamy iść na stadion bo nie dało się już usiedzieć. W dodatku okolica to totalne pustkowie. Po drodze o dziwo nie spotykamy nawet zwykłych ludzi, okolica jakby wymarła. Na wszelki wypadek mamy parę pałek znalezionych w drewutni. Po dotarciu pod stadion, wchodzimy dziurą na obiekt. W sumie też nic dziwnego gdyby nie to, że wokoło były jakieś grzęzawiska, badna i wysoka trawa. Tam jako jedyni ludzie na obiekcie czekamy na rozwój wydarzeń. Po jakimś czasie pojawia się ochrona, która pyta nas co tu robimy. My „że jesteśmy z Dębicy i czekamy na mecz”. Wtedy oni do nas lekko nie dowierzając pytają- czym tu przyjechaliśmy- że jesteśmy tyle przed meczem. Odpowiadamy jakby nigdy nic że pociągiem. Nie chcieli nam za bardzo uwierzyć, bo wiedzieli że ostatni pociąg był… wczoraj wieczorem :). Więc my odparliśmy, że przybyliśmy od strony Zwierzyńca oraz że nie czekamy tu od trzech godzin- tylko od już niemal 8u. Trochę miny mieli nie tęgie ale ostatecznie pozwalają nam zostać. Co chwilę także wychwalając że jesteśmy niesamowitymi fanatykami. Nie burzą sie także o bilety, a jakby tego było mało pozwalają nam pić alkohol :) (tylko aby nikt nie widział). Czas leci, powoli zjawiają się miejscowi kibice, którzy patrzą na nas z daleka (mamy szale i flagę). Tuż przed meczem podchodzą pod nas w kilku i pytają oto czym przyjechaliśmy itd. Rzecz jasna byli tak samo w szoku jak ochrona. Muszę tu jeszcze nadmienić, że gdy podeszli pod nas, to powiedzieliśmy policji i ochronie aby ich puściła i nie robiła problemów. Tak też się stało. Po prostu nie widzieliśmy w nich jakiś przeciwników, poza tym z daleka było widać że są przyjaźnie nastawieni. W pewnym momencie stojąc na sektorze trochę się pomieszaliśmy. Oni oglądali nasze szale, my ich. Ogólnie pełna egzotyka. Najzabawniejsze dla nas w ich zachowaniu było to, jaki mieli akcent (śpiewający). Także jeden z nich dowiedziawszy się że siedzieliśmy tak wiele godzin koło PKP. Żałował że nie przyszliśmy wcześniej na miasto, bo tam były festyny i był koncert... disco-polo :). Oczywiście bardzo nie lubimy takiej formy (muzyki) i lekko go uświadomiłem, że „dzięki- ale nie słuchamy czegoś takiego”. Wtedy to on lekko się zmieszał i próbował wyjść z tego jakimś żartem. W tym momencie skapnęliśmy się co to za dźwięki dochodziły do nas z oddali gdy siedzieliśmy na (drewutni / poczekalni :). Zaczął się mecz, Łada odchodzi na swój sektor. Wisłoka szybko uzyskiwała bramki toteż już w 25 minucie meczu było… 0:5 dla nas (!). Łada nie robiła dopingu, bodajże po dwóch golach ściągnęli swoją flagę i (uwaga!)... zawiesili ją do góry nogami! Jednak jeśli ktoś myśli ze to koniec to się myli. Następnie kilku z nich po kolejnych golach dla Wisłoki… powiesiło swoje szale tuż koło tej flagi na płocie- tak jakby były skrojone (!). Dla nas był to prawdziwy szok, nigdy czegoś podobnego nie widzieliśmy. Zrobiliśmy im nawet fotkę z tą flagą i szalami (wyszła jedna niewyraźna). Wprawdzie od początku czuliśmy się jak w skansenie, ale to już przechodziło ludzkie pojęcie. Z miłych akcentów tego meczu można nadmienić o miejscowych piknikach którzy przechodząc pod naszym sektorem, chwalili nas za doping i postawę (co rzadko się na ogół zdarza). Pod koniec meczu dwóch od nas idzie z kilkoma z Łady na miasto po okazyjny zakup spirytusu :). Wisłoka ostatecznie spuściła z tonu wygrywając zaledwie 0:6. Choć gdyby tak grała cały mecz- to na pewno skończyłoby sie nie tyle dwu-cyfrówką co z dwójką na przedzie. Po meczu idziemy pod autokar naszych piłkarzy, z którymi odjeżdżamy. Łada oczywiście nas odprowadza w kilku i żegna się z nami. Wyjazd bardzo udany i przede wszystkim niezwykle ciekawy.
Foto znalezione w necie :
http://oi45.tinypic.com/2vmee4w.jpg
http://i39.tinypic.com/302ylxh.jpg
http://oi48.tinypic.com/2vl89w9.jpg
piątek, 2 sierpnia 2013
Varta Namyslow - CKS Czeladz 1995
Wiec jak wspomnialem rok 95 wyjazd rano, po wielkich staraniach zalatwilismy autokar, pamietam stary autosan, kierowca troszke naiwny bierze od nas tylko polowe, przekonalismy go, ze druga polowe dostanie po powrocie, naiwniak Laughing dostal chyba 30% tego co mial jeszcze dostac, poszlo na prezelew. Ale wracajac do tematu, mecz o ile pamietam byl o pozycje lidera, Varta byla wtedy pierwsza my drudzy z 2 punktami straty. Mecz na szczycie, szumialo w prasie caly tydzien. Kierownik druzyny a byl nim wtedy P. Welon tak naglosnil sprawe, ze prewencje z calego Opola i Wroclawia sciagneli... Wiec wyjechalismy, kazdy juz troszke podchmielony lub z zapasami na podroz, pojazd ze wzgledu na wiek byl wolny i nic go nie bylo w stanie rozpedzic na domiar zlego jakies 40km przed Namyslowem wystrzal, opona w szczepach, piekna pogoda, dopijamy co zostalo z zapasow, kierowcy pomaga paru wolentariuszy. Niech to diabli, kolo wyciagniete, rece do pomocy, niestety kierowca nie ma ze soba lewarka Laughing Shocked . Buli wpada na znakomity pomysl, sami podniesiemy Exclamation Poniewaz mielismy juz troszke procentow w glowach pomysl zaakceptowalismy, wszyscy za podloge autokaru a czemu w cale sie teraz nie dziwie autbus ani drgna, no powiedzmy drgnal, nic wiecej. Trzeba zatrzymac jakas ciezarowke i pozyczyc lewarek, najpierw zatrzymuje sie gosc busikiem albo czyms podobnym i wyciaga lewarek do osobowki.... wspomne jeszcze, ze prawie wszyscy siedza w rowie by zatrzymal sie ktokolwiek Wink po jakims czasie zatrzymuje sie polciezarowka pozycza kierowca lewarek, ale za niski, ku....a Evil or Very Mad kierowca mial na szczescie jakis klocek drewniany, podlozyl pod lewarek i kolo poszlo, uffff. Wsiadamy z powrotem do wozu, zaczynamy sie rozkrecac, ponaglamy kierownika bo czasu coraz mniej a nasi juz Cool pewnie sie rozgrzewaja, moze z 5 kilometrow dalej ku naszemu zdziwieniu, zajezdza nam droge suka, nie powiem grzeczni Cool Pytaja czy to zorganizowana grupa itd itp i czy do Namyslowa jedziemy... Najlepsze pytanie bylo gdzie reszta autokarow... To robota Welona, naopowiadal, ze ogromna grupa kibicow z Czeladzi zawita, bylo by ciekawiej w 200 ale okolo 50 tez pieknie prezentowalism sie. Oczywiscie konwojuja nas na stadion, pod kasy, zakupujemy bilety, wchodzimy na stadion, mecz juz trwa a na stadionie jesli dobzre pamietam 12 transporterow, 3 lodowy i armatka Laughing mamy wydzielony sektor powrozami, hahaha Policja wtedy powiem szczerze, ze zachowala sie klasowo, nie wiem dlazcego ale byla po naszej stronie raz po raz wyprowadzajac miejscowych a nam pozwalajac na wiele.... do tej pory nie wiem dlaczego. mecz niezbyt ciekawy z przewaga Varty, chyba 0:0 poniewaz w tych czasach w Czeladzi byl chyba najlepszy zegar w III lidze a moze i w wlacznie z wyzszymi, przyspiewki na temat zegara byly oczywiste, wkur....li sie miejscowi niemilosiernie, nie mogli nic zrobic, psow bylo ze 3 wiecej niz nas. Po meczu wyprowadzonko ze stadionu do autokaru, widac, ze miejscowi sie szykuja szukaja miejsca do ataku, nie ma takiego miejsca wszedzie pal az szaro.... Wyjezdzamy jakas okrezna droga 500m od stadionu jest komitet pozegnalny kamieniarzy, haslo- padnij, kamienie polecialy, troszke poobijaly karoserie, do szyb nie dolecialo, uff. Policja eskortowala nas do Opola chyba, juz myslelismy, ze do Czeladzi dojada Laughing za Oplolem albo inna wioska zatrzymujemy sie zatankowac gardla, jakas karczma, piwo w grubym szkle, co starsi pamietaja, knajpy typu kuflolot:) czym dluzej tam spedzamy czasu robi sie ciekawiej, nie jestem teraz juz pewien ale chyba barmanka krecila juz na paly, szybka ewakuacja do autokaru, pewnie jakas promocja, juz pamiec szwankuje i do Czeladzi, w okolicach Bytomia kierowca zaczal sie pytac czy mamy ta druga polowe kasy, my oczywiscie, ze tak a z czapki w ktorej byla skladka, od poczatku nie cala, na postoju ubylo na jakies winka, piwka.... My twardo, dowiezie nas pan dostanie Pan kase. Podjechalismy pod klub, wysiadka z autokaru, ktos mu wysypal kase z czapki a tam jak juz wczesniej wspomnialem moze 30% tego co mial dostac, ups co robic, ciezko bylo. Troszke podymil, ktos mu powiedzial, ze na nastepny dzien ktos do firmy przyjdzie i podrzuci (nikt, nigdy tego nie zrobil) Bylismy w domu okolo 22-23 melanz do poznych godzin nocnych, tak konczy sie ten wyjazd. Nie jestem pewien ale chyba 19Zaglebiak24 byl na tym meczu to moze cos dopowiedziec. Mecz bez zadnej wielkiej przygody ale warto bylo, Dopowiem, ze niestety nie awansowalismy wtedy, jeszcze Conkordia nas wyprzedzila, moze ktos z uczestnikow tego forum byl w Knurowie, tez fajny wyjazd, niestety nie moge na ten temat nic powiedziec, wyjazd nie zaliczony, praca Evil or Very Mad wklejam jeszcze tabele z dwoch najlepszych dla mnie sezonow naszego CKS-u, czekam na powrot tamtych czasow, z lepszym finalem. Dzieki i sorki za pomylki, literowki i co tam jeszcze popadnie
wtorek, 30 lipca 2013
Zagłębie - Cracovia jesień 1995 rok (hokej)
W tamtym czasie graliśmy z Cracovią w play-off 7 meczy. Na kilku pierwszych meczach dochodziło ciągle do polowań i awantur. Aż przyszedł na mecz u nas.
W zimny,niedzielny wieczór na hali pojawiło sie około 2000 osób.
W większości sama młodzież żądna awantury po wydarzeniach sprzed kilku dni.
Cracovia prezyjechała w sile około 300 osób. Weszli na hale. Przez pierwsza tercje cały czas były pod nich jakies podjazdy i latające rzeczy.
W końcu po pierwszej tercji wyprowadzili ich z hali, a wraz z nimi wyszło 90% osób z hali.Okolica hali to ciemny park, a w ciemny jesienny wieczór to idealne miejsce na awanture. No to idziemy na tyły hali gdzie stoi Cracovia. Trafiamy na pierwszy kordon psów,który udaje sie przejśc,niestety na drugim już nie dajemy rady. A z tyłu był jeszcze trzeci. Z powodu braku perspektyw ataku postanawiamy się wycofać na pobliskie tory tramwajowe.Stanęło tam około 1000 osób i czekamy.
W końcu zaczynaja ich prowadzić. W środku Cracovia a dookoła nich w chuj psów.
W życiu nie widziałem tylu latających kamieni i różnych dziwnych rzeczy na raz . Na torach pełno kamieni i wszyscy napierdalaja jak wściekli. Co chwile widac jak jakiegoś psa odprowadzają lub wynosza na bok.
Powoli się przesuwamy po torach w strone dworca z prędkością żółwia. Cały czas podchody i napierdalanka kamieniami.
Na wysokości galerii psy już chyba nie wytrzymują tego bombardowania i chowają Cracovie pod most. Sami tez sie tam chowają.
My stoimy pod galeria i czekamy, az stamtąd wyjdą. W pewnym momencie pojawia sie radiowóz który na sygnale wpada między nas. Chyba myslał,że nas rozgoni ;-). Momentalnie przyjmuje krawężnik na przednia szybe i uderza w ściane galerii. Maska się otwiera, cos sie zakopciło i cisza. No to co? Dawać go na dach!. Zaczynamy nim dobrze bujać patrzymy, a te dwa psy w środku lataja jak szmaciane lalki. Albo za bardzo przydzwonili w ściane, albo tak dobrze udawali ;-)Postanawiamy ich zostawić. Psy spod mostu zobaczyły co się dzieje z kolegami i zdobyli sie na odwage żeby im pomóc. Następne 10 minut akcji pominę bo nie chce tu rozpętać burzy he he.
W końcu prowadzą ich znowu w strone dworca, a my dalej atakujemy.
Po drodze gdzie prowadzili Cracovie w żadnym sklepie nie było szyb. Poprzewracane były takie policyjne budki gdzie zawsze siedział jeden pies.
Czy psy z tych budek zdążyły uciec to nie wiem ;-)W końcu doprowadzili Cracovie na dworzec i tam ich trzymali, a Zagłebie jeszcze przez jakieś dwie godziny walczyło z psiarnia na mieście.
Póżniej już trzeba było sie podpierdalac bo juz psiarnia zaczynała opanowywać sytuacje i zawijali wszystkich jak leciało. Zatrzymywali autobusy i sprawdzali ręce. Jak ktoś miał brudne to na dołek od razu. To samo z taksówkami.
Trzeba przyznać,że Cracovia tez nie była do końce bierna bo kilka razy pod samym dworcem próbowała sie odgryzać.
Jako,że chodziłem jeszcze wtedy do technikum to na drugi dzień poszedłem na wagary na miejsce wczorajszej awantury. Tak zniszczonego centrum miasta to już nie zobacze nigdy. W parku kamieni po kostki a na torach tramwajowych , ani jednego kamienia na odcinku około 1,5km.
W mediach podali,oficjalnie ,że pieżdziesięciu kilku policjantów rannych w tym kilku, cięzko i kilkudziesięciu kibiców zatrzymanych i aresztowanych
Na meczach z Cracovią w połowie lat 90-tych przeważnie bywało wesoło.
Oczywiście pisze to ze swojego punktu widzenia, bo wtedy to na całym centrum były awantury i nie mogłem wszystkiego widzieć.
poniedziałek, 29 lipca 2013
Kryterium Asów w Bydgoszczy 1998
Pierwszy wyjazd. Czekaliśmy na niego po bardzo intensywnej chuligańsko zimie. Pojechało nas raptem kilkunastu, ale jak to wielu później określiło – była to najlepsza jakościowo ekipa, na jaką było stać wówczas GKM. W Laskowicach korzystając z przesiadki i chwili czasu szukamy Zawiszy do obicia – kogoś tam pogoniliśmy, ale szału nie było. Pewni siebie krzyczymy, że wieczorem będziemy wracać.
W Bydgoszczy co nas uderzyło, to olbrzymia ilość policji na PKP. A co nas uderzyło jeszcze bardziej, to dość spora grupa Zawiszaków pod PKP i to, że krzyczeli z radością „o, GKM przyjechał, pozdrawiamy, chodźcie do nas”. k***a, z choinki spadli czy co? Podchodzi do nas kilku i proponuje przyłączenie się do nich – „będziemy razem na pydę (Polonię) polować”. Byli to Zawiszacy z jakichś fan-clubów i chyba za dobrze nie kumali kim my w ogóle jesteśmy i jaki mamy stosunek do Z-ki. Na zrobienie czegokolwiek nie pozwoliło stado niebieskich, więc idziemy na stadion.
Pod stadionem podbija do nas grupka Polonii – szefostwo ich nabojki, Jeszcze młodsi, niż my! Proponują jednodniowy układ przeciwko Amatorowi, bo mają informacje, że z Torunia sporo ich może przyjechać, a obawiają się też, że Zawisza może wpaść na stadion. W sumie nam to pasi, bo Apator i Zawisza dwie największe kosy. Zajmujemy jednak swój sektor, na drugim łuku. Dookoła pełno ochrony. Rozbawiły nas teksty policji, że posadzą Apator koło nas, bo „jesteśmy z jednego województwa, to nic sobie nie zrobimy”. Powoli zaczęliśmy przygotowywać się do przybycia Apatora...
Przyjechali. Wchodzą na sektor. Od razu poleciały butelki, poodkręcane ławki, próbowaliśmy ich sięgnąć pasami (kiedyś na mecze jeździło się z pasem z dużą klamrą, owijało się go wokół ręki i walczyło klamrą), próbujemy sforsować dzielący nas płot. Trzeba przyznać, że Apator początkowo przejęty, szybko się otrząsnął i podjęli walkę, a było ich ze dwa razy więcej, niż nas. Szybko nas rozdzielono, Torunian wyprowadzono z sektora i umieszczono ich o jeden dalej. Między nami siadły psy.
Całe zawody to wzajemne bluzgi, głównie nasze i Apatora. W pewnym momencie, gdzieś w połowie zawodów, partyzanci z Polonii zaatakowali od tyłu sektor Apatora... koktajlem Mołotowa. Zapaliło się chyba ze dwóch Torunian i jeden policjant czy jakoś tak. Jak dla mnie lekkie przegięcie ze strony Polonii, ale cóż – lepiej ich, niż nas. Cieszyłem się wtedy jak c**j, że poszliśmy z Polonią na ten układ
Apator po ugaszeniu kolegów opuszcza stadion krzycząc do nas „czekamy na trasie”.
Na zawodach obecna też niewielka liczebnie ekipa Unii i Polonii Leszno. Bez barw. Podeszli pod nasz sektor, pogadaliśmy chwilę i zawinęli się ze stadionu. Miał z nami jechać Włókniarz – nie dojechali. Pewnie jakby byli, to nie pogadalibyśmy sobie tak spokojnie. Problem polegał na tym, że dopóki nie podeszli i się nie przedstawili, to nie wiedzieliśmy co to za ekipa. A jak już było wiadomo, to jakoś tak głupio było nagle z normalnej gadki zacząć się pizgać. Tym bardziej, że nie wiedzieli o naszej zgodzie z CKMem.
Pod koniec zawodów zaobserwowaliśmy jakieś zamieszanie w młynie Polonii – myśleliśmy, że to wjazd Zawiszy. Zostało od nas kilku do pilnowania fany na płocie, a reszta pasem bezpieczeństwa puściła się na sektor Polonii. Okazało się, że Poloniści tłukli się między sobą. Wracamy na nasz sektor, tam spisuje nas psiarnia i straszy kolegium. Nic takiego nie miało na szczęście miejsca.
Po zawodach powrót na PKP, do pociągu i dość napięta atmosfera w oczekiwaniu na obiecany atak Apatora. No i spodziewamy się też komitetu powitalnego w Laskowicach. Zawiedli nas i jedni, i drudzy. Apator później w zinach zarzucał nam, że ze strachu nie pojechaliśmy do Grudziądza przez Toruń. k***a, z Bydgoszczy przez Toruń? Trzeba by było być pojebanym, żeby wybrać taką trasę!
Ciekawy wyjazd, dobra zapowiedź sezonu.
piątek, 26 lipca 2013
Polska - Bułgaria (Warszawa) 04.06.1999:
Relacja hool's Arki Gdynia :
Wyjeżdżamy z Gdyni wesołym składem(starzy i młodzi). Jedziemy w kierunku Łowicza gdzie mieliśmy umówione spotkanie z ziomalami z Poznania i Krakowa. Jechaliśmy wtedy wyjaśniać sobie z "koalicja" jakieś niewyjaśnione sprawy. Przyjeżdżamy na miejsce zbiorki, zatrzymujemy się za jakaś stacja benzynowa.Poznaniacy którzy byli na mieście wcześniej informując ze mieli nieplanowane spotkanie z miejscowymi "miastowymi". Po jakimś czasie stajemy wszyscy do pamiętnego zdjęcia w kominiarkach i w chwile po tym zdjęciu na stacje zajeżdżają miastowi z posiłkami w kilka fur z chęcią rewanżu na Lechu. Nie mieli chyba dobrych zwiadowców bo nie wiedzieli ilu nas jest i musieli przeżyć szok jak za stacji wysypało się na nich ponad sto chłopa i w pierwszym samochodzie który dopadła Cracovia -została siekiera w drzwiach.Po dymie wracamy za stacje i po chwili ktoś mówi ze zaraz tamtędy będzie jechać Pogon. Czekamy i po niedługim czasie faktycznie jada z obstawa jednej radiolki. Ktoś wybija przednia szybę w ich autokarze, lecz się nie zatrzymują - staja dopiero po kilkuset metrach.Wtedy wszyscy biegniemy w ich kierunku-każdy z ta kominiarka na głowie. Wrażenie było takie ze ani psy ani Pogon tego niewytrzymały i razem uciekli zanim zdążyliśmy do nich dobiec. Wracamy znowu za stacje, po krótkich naradach,stwierdzamy ze po takich akcjach to głównymi drogami na pewno nigdzie nie dojedziemy wiec poszedł plan ze jedziemy polnymi. No i cala kawalkada (autokary,busy i auta) jechaliśmy jakimiś pastwiskami. Nie pamiętam ile to było km ale trwało dość sporo tym bardziej ze drogi były przystosowane do furmanek a nie autokarów. Hitem tego przejazdu była akcja spod jednej szopy gdzie przycięliśmy wieśniaka który pod drzewem zapinał bambere, był pod wrażeniem ilu ma widzów Po jakimś czasie dojechaliśmy chyba do Sochaczewa, stanęliśmy na jakimś zajeździe i zaczęło się wydzwanianie do Wawy. Najpierw nie chcieli nam zagwarantować ze nie rozwalą naszych środków transportu.Potem nie chcieli wyjechać kawałek od stadionu(niby nie mieli aut)-końcowa propozycja była taka ze zapłacimy im za taxi byle przyjechali sobie z nami "pogadać"-tez na to nie przystali. Na tym zajeździe pojawiło się ich 2 albo 3 starych z L, na rozmowy ale koniec końców nic się nie działo (z winy przeciwnika)
Wracaliśmy już do Gdyni i niedaleko domu dzwoni jeden koleżka z ekipy ze wraca pociągiem z meczu i jada nim betony w około 25 osób. Długo nie trzeba było się zastanawiać i po przyjeździe do Gdyni zostawiamy starych którzy byli "zmęczeni" i nie za bardzo chciało im się biegać za małolatami z Lechii i sami razem z kierowca autokaru jedziemy do Gdańska Głównego. Byliśmy sporo przed pociągiem i czas ten nam minął na kłótni miedzy sobą, poszło o to gdzie mamy spotkać betonów. Większość chciała w Oliwie bez oka kamer-paru w Głównym bo chcieliśmy mieć pewność ze trafimy wszystkich. Kłótnia była dość solidna ze jednemu z nas połamał się kij od miotły na głowie. Skończyło się na tym ze większość pojechała do Oliwy a na głównym zostało nas 3. Przyjechał pociąg-idziemy tunelem w kierunku ich peronu. Mijamy 4 łysych betonów dochodzi do bitki i oni się ewakuują. Halas był na tyle spory ze ci co zostali w pociągu musieli to usłyszeć.Wiec jak wychodzimy na peron we 2 to oni już tam stali w kilkunastu,poznali nas od razu.Otoczyli nas i zaczęła się awantura-pomimo ze było ich więcej to my nie mieliśmy pustych rak i nie mogli do nas podejść.Wtedy trzeci z nas który został w tunelu, zaszedł betonów od tylu i chyba przy pomocy kawałka hydrantu posłał 2 na spanie. Po chwili na peron wpadli sokiści i Lechia w swoja stronę a my w swoja. Lechia nie wiedziała ilu nas jest i jak się zrywali z peronu to komuś się tam po drodze dostało, jakimś przypadkowym ludziom -ale to już nie nas problem.My zadowoleni,dzwonimy do naszych w Oliwie że przegapili dym.Po chwili dzwonimy do Lechii żeby się spotkać całymi grupami w Oliwie (było nas mniej więcej po równo), ale oni mówią ze w okolicy dworca jest niebiesko. Wiec na tym się zakończył jeden z ciekawszych wyjazdów tamtych pięknych czasów.
środa, 24 lipca 2013
Lechia zdobywa górke Arki
Lechia zmierzala do extraklasy , praktycznie nikt juz nie watpil , ze to tylko formalnosc , ale jakby nie bylo zostaly jeszcze dwa mecze, z Arka i Zaglebiem Lubin.
Bylem w te dni na wczasach na Kaszubach , ale to chyba oczywiste , ze na Takie mecze musialem sie zerwac , wiec przez to moj "wyjazd" do Gdynii byl troche dluzszy niz to zawsze bywalo.
Na meczu z racji tego zjawilem sie wczesniej , bo bilety byly w przedsprzedazy, a ze nie bylo mnie w 3miescie , wiec udalem sie na Ejsmonta, pomijajac zbiorke calej Lechii w Sopocie , a i chyba sam dojazd mialem latwiejszy do Gdynii.
Stadion juz sie zapelnial , wiec poszedlem stanac gdzies z boku , by poczekac na dojazd calej Brygady.
Spotykac zaczelem juz ludzi, ktorzy podobnie jak ja zjawili sie wczesniej , coraz wiecej Lechistow przychodzilo pojedynczo. Jeden gosc, lat ok. 40-stu w bialo-zielonym szaliku , dobrze juz podbudowany jakimis trunkami wyskokowymi, wybral sobie droge dokladnie ponizej "gorki", zeby zajac miejsce po drugiej stronie stadionu. Aktem odwagi to chyba nie bylo , raczej lekkomyslnosc. Na efekty nie trzeba bylo dlugo czekac , bo z "gorki" podbieglo do niego ok."odwaznych" 30 arkowcow , i zaczeli goscia kopac. Stadion zaczal huczec, wtedy mozna bylo zobaczyc jaki jest rozklad sil na trybunach wsrod (teraz to by sie nazywalo) "piknikow".
Facetowi nic nie mozna bylo pomoc, ale niewiele brakowalo, zeby zaczela sie rozruba, bo okazalo sie , ze stoimy w kilku wsrod "piknikowych" arkowcow, ale bardzo wojowniczo nastawionych do nas. Zaczely sie pyskowki , ale na to podeszli do nas panowie milicjanci, i zaczeli zaprowadzac "lad i porzadek", i jako , ze istniala mozliwosc nieobejzenia meczu, wiec sie uspokoilismy. W jakims proroczym zwidzie przepowidzialem tym wszystkim w kolo nas , ze jak przyjedzie glowna grupa, to z "gorki" zostana wiory.
Po niedlugim czasie od bramy slychac spiewy , wlasnie nadjechali "Bialo-Zieloni Jezdzcy Apokalipsy". Ile tysiecy nas bylo wtedy , to nie wiem , ale napewno stanowilismy wiekszosc na stadionie. Podbieglem do czolowki "pochodu", gdzie spotkalem nasza starszyzne i chlopakow z dzielnicy, i w wielkim wkurwieniu opowiedzialem , co sie dzialo kilkanascie minut wczesniej. Na rekakcje nie trzeba bylo dlugo czekac, padlo haslo "Idziemy na gorke". Mimo ,ze z natury ze mnie spokojny czlowiek, tak teraz wstapil we mnie bardzo bojowy duch, ktory nie pomny na lecace na nas kamienie i piasek (tym sie probowali gospodarze bronic) pchal mnie do przodu w tej historycznej chwili.
Pierwszy atak udalo im sie odeprzec, ale nie trwalo to nawet minuty , kiedy ponowilismy szturm. Teraz zadna sila nie byla sie wstanie oprzec tej lawinie , po probie obrony arkowcy zobaczyli , ze szanse zadne , i tylko im zostalo ratowc sie ucieczka .
Widok byl przepiekny , zolto-niebieskie scierwa, uciekaly ze swojego stadiony przez plot, wstyd i hanba, ale nikt nigdy przedtem , a potem juz tylko Krauze :))), pogonil Arke z "gorki".
Po takich przezyciach, sam mecz byl juz tylko dodatkiem do tego co sie przedtem stalo, "bialo-zielona gorka" !!! Doping , jak i druzyna , na medal .
Po pierwszej bramce szal radosci , ale Arka zza plotu probuje sie jeszcze odgryzac, wrzucajac w nasz mlyn gaz lzawiacy, ktory przez nastepne kilka minut przeszkadzal oddychac , ale w takich chwilach szczegoly sie nie liczyly. Po jakims czasie przegnani poprzedni wlasciciele "gorki" wrocili na swoj wlasny stadion, ale miejsca zajeli juz blisko bram, obawiajac sie chyba powtornej akcji z naszej strony ,i majac pewnosc , ze latwiej bedzie uciekac , gdy blizej do bramy :))))
Mecz oczywiscie wygralismy , chyba juz nie bylo wsrod nas takiego , ktory by mial watpliwosci do tego , ze awans juz jest nasz. Smaczku sprawie dodawalo to , ze tez Arka sie zegnala z druga liga, tylko oni spadali do III, a my do extraklasy!!!
Gdynia tego dnia byla cala nasza, kolejki SKM bialo-zielone, ludzie radosni, meliny oblezone, wodka na dzielnicy sie lala strumieniami.
Na drugi dzien mialem taka chrypke , ze nie moglem kupic biletu na autobus , by wrocic na wczasy :)Po tygodniu wrocilem znow do Gdanska , na mecz z Zaglebiem :)))))
"ZDOBYWCOM 'GORKI'" - DEDYKUJE
i tutaj jest jeszcze dopisek kolejnego fana Lechii...:
Message:
Zapomniales kolego jeszcze napisac o fladze Arki scagnietej z masztu i ten "las" rak ja rozrywajacy na strzepy , mialem ten kawalek szmaty w domu dlugi czas jako pamiatke.Co do gazu to slyszalem ze Zawisza rzucila go na "gorke", opsales juz ich slynne skoki przez plot a'la Wszola ale sporo chlopkow z Ary lezalo pod plotem nie dajac znaku zycia, sporo tez nie zdazylo uciec i stali jak barany na egzekucje , dosc duzo bylo wsrod nich ludzi z Bydgoszczy i Walbrzycha.Jednego tylko zaluje ze mimo nawolywan i krzykow nie przeszlismy po meczu przez centrum Gdyni do dworca glownego a taka koncowka imprezy byla by fantastyczna.
Piła – GKM 1998
Kilkanaście osób, dość konkretnej ekipy. PKP. W Laskowicach spokój. W Bydgoszczy obczajają nas „zwiadowcy” Zawiszy (ekipa rowerowa). Cały pobyt w grupie, w pełnej gotowości – czekamy na atak Z-ki. Nie nastąpił. Do Piły zajeżdżamy dość wcześniej. Głupota z naszej strony – dwóch z nas się odłącza od grupy (A. miał ciotkę, do której poszedł z jeszcze jednym gościem od nas). My idziemy na stadion „na skróty”, przez jakieś osiedla, podwórka. Na jednym podwórzu wymijamy się z podobną liczebnie ekipą – ogolone głowy, dresy, piwo w rękach, jacyś tacy duzi... Patrzymy wszyscy na siebie i nie wiadomo o co chodzi. Oni ocknęli się z zaskoczenia pierwsi – poczęstowali nas tym swoim piwem, tylko zapomnieli go wcześniej z butelek przelać. A że dzieliło już nas kilka metrów, to te butelki musiały nas w powietrzu gonić. Nasza reakcja to jak u psów Pawłowa – dzida stamtąd jak najdalej i jak najszybciej. Rzut okiem i uchem w kierunku tamtych – głowy w biało-niebieskich kominiarkach wykrzykiwały za nami „Lech, Lech, Kolejorz”...
Zanim się ocknęliśmy z tego owczego pędu było za późno na podjęcie walki. Docieramy na stadion, wchodzimy na sektor gości. Czekamy na naszych dwóch kolegów. Ochroniarze zagadują do nas, że są kibicami Lecha, a dorabiają sobie na Polonii jako ochrona. I że ich młodsza ekipa dość mocno szykowała się na nas – a chodziło o to, że kilka lat wcześniej nasi starzy obili mordę komuś w Pile – i teraz był odwet... Pilanie specjalnie nawet na tę okazję ściągnęli kilku Arkowców i to przynajmniej jednego decyzyjnego z Arki. A dowiedzieliśmy się o tym od naszych dwóch kolegów, którzy nieszczęśliwie wpadli w ich ręce na mieście. Do sektora trafili już bez barw. Warto odnotować, że Lechici z Piły chcieli Adiemu skasować koszulkę Polski, ale to właśnie Arkowiec powiedział „z godłem przyjechałeś i z godłem wyjedziesz”. Pytał o tych, których spotkał na meczu Arki z Olimpią w Grudziądzu (o tym później – między innymi pytał o mnie, bo dość charakterystyczne znamię mam pod okiem).
Pilski Lech (nie wiem czy już wtedy nazywali się Legion Piła) wzmocniony Arką zasiadł niedaleko naszego sektora. Nie bawili się w żadne kibicowanie Polonii. Chodziło im o nas. Obfotografowali nas z każdej strony i czekali do końca meczu.
Policja widziała co się święci – po meczu przytrzymali nas na sektorze aż stadion został pusty. Wyprowadzili nas na tor, później do parku maszyn i załadowali do „lodówki”. Tak trafiliśmy na PKP. Lech też już tam był. Policja zapakowała nas do pociągu i czekali w dość dużej ilości, aż pociąg ruszy. Lechici też wsiedli do tego pociągu. Pociąg ruszył. Byliśmy osrani ze strachu, ale gotowi do walki. Wybraliśmy miejsce do obrony i czekaliśmy. Pociąg zatrzymywał się kilka razy – Lech zaciągał hamulce. Za każdym razem wybiegali z pociągu, biegli wzdłuż niego, po czym wracali i pociąg ruszał. Za którymś razem wybiegli i już nie wsiedli z powrotem. Nie wiem czemu nie zaatakowali – mieli przewagę pod każdym względem.
W Bydgoszczy zauważliśmy, że jeden z tej ekipki wysiadł z innego wagonu – widział, że go zauważyliśmy, ale to już były czasy, gdy zaczynało się rozróżniać akcje honorowe od niehonorowych, dlatego nic nie zrobiliśmy z tym jednym Lechitą (Arkowcem).
W Bydgoszczy znowu gotowość na Zawiszę, to samo w Laskowicach, ale było spokojnie. Kolejny wyjazd – kolejna nauka...
wtorek, 23 lipca 2013
Rozwój Katowice - CKS Czeladz 98-99 3 liga
Mecz w srode zbieramy sie na rynku w czeladzi w 30 pare osób młodej ekipy w tym ok 10 z wojkowic. Na poczatku zastanawiamy sie czy jest sens jechac bo moze na nas gieksa czekac ale stwierdzamy zeby olac to i wsiadamy w 11 i jedziemy ale nie wszyscy dojezdzamy bo pare osób stwierdzilo w autobusie ze nie jedzie i wysiadaja po drodze tak wiec zostalo nas 21 osob mimo tego jedziemy. Podróz bez zadnych niespodzianek. Na stadion pakujemy sie przez kraty z czego po chwili przychodzi jakas ochrona i mowi nam ze musimy kupic bilety bo jak nie to nas wyrzuca i wezwia policje i nie obejrzymy meczu. Pare osob kupilo bilety i zaczeli podawac tym co nie kupili i zostajemy wszyscy na stadionie. Na meczu spokoj nie stwierdzamy zadnej gieksy dopiero patrzymy ze w drugiej polowie zaczyna sie zbierac jakas konkretna ekipa ze sprzetem sciagamy flage i szykujemy sie na koniec meczu. Rowno z koncowym gwizdkiem ok 30 osob z gieksy rusza w nasza strone oddzielala nas krata a u gory byla furtka ale nie bylo mozna jej zamknac stwierdzamy ze ich nie wpuscimy przez nia i nie uciekamy. Nagle dobiegaja do nas i chca wiechac nam do sektora ekipa konkret same jakies koksy po 2 metry z brechami, bejsbolami i łancuchami napierd..lają tym wszystkim po calej tej kracie i furtce chcac nas dopasc stawiamy im na poczatku paro minutowy opor ale nagle ktos od nas zaczal uciekac no to jak ruszyla 1 osoba to polecieli wszyscy. Najlepsze jest to ze wszyscy polecieli gora a ja sam polecialem na dol gdzie byla ponad 2 metrowa siatka, gdy probowalem sie na nia wdrapac slysze u gory giekse "on jest od nas? ktos mowi od nich ze tak" Smile az mi sie lepiej zrobilo bo nie moglem sie na nia wdrapac, gdy juz sie na nia wdrapalem nagle slysze "nie on nie jest od nas Smile gdy przeskoczylem juz na druga strone zobaczylem pod krata z drugiej strony jakiegos gieksiarza z jakas ponad metrowa brecha. Patrze co sie dzieje u gory a tam mlyn jak ch.. kto moze to spierda... gdzie sie da nagle wpada policja ktora wogole nie wiedziala co sie dzieje byli w szoku Smile u nas straty takie ze 2 osoby mieli glowy rozwalone troche a u nich jeden gieksiarz obity ktory sie zaplatal jak wpadla policja zaciekawie nie mial. Pozniej podchodza do nas psy i kaza pokazac kto im z nich rozwalil te glowy hehe oczywiscie odpowiedz jest jedna ze nikt z nich tylko jak uciekali to sobie rozwalili gdzies o krate albo mur Smile cale zamieszanie trwalo ok 15 min. mimo wszystko po meczu humory nam dopisuja idziemy ze stadionu w eskorcie policji na sygnalach na ul Mikolowska zlewajac z tego wszystkiego. Wsiadamy do 11 i do Czeladzi powrot spokojna. Mimo ze wiedzielismy ze bedzie czekac na nas gieksa meldujemy sie tam w nie duzej liczbie ale oprócz dwóch rozwalonych głow zadne barwy nie zminili wlasciciela. Pozdro dla wszystkich którzy tam byli
BRIGADE ŁOBUZERS '99
poniedziałek, 22 lipca 2013
NK Taetanic Maribor – Wisła Kraków wrzesień 1998
Wyjazd zapowiadał się sielankowo. Polska scena kibicowska raczej była wtedy skupiona na sobie, mało kto dbał o zdobywanie informacji o ekipach zagranicznych oraz tym jakie zajmują pozycję wśród kibicowkiej braci w swoim kraju.
Tak więc większość z nas raczej ulgowo potraktowała rywala a bardziej ciekawi byliśmy Słowenii, kraju który dopiero co był cząstką Jugosławii, w której to echa konfliktów politycznych były wciąż jeszcze żywe.
Dla mnie wyjazd był okazją do odstresowania się przed ostatnim egzaminem który miał zwieńczyć pierwszy rok mej bytności na AGH.
Mecz we wtorek a egzamin z elektrotechniki w piątek.
Jak to bywa w kampaniach wrześniowych na studiach całą naukę zostawia się na ostatnią chwilę bo gdzie człowiek ma w głowie w sierpniu naukę. Tym bardziej w lipcu gdy zakończyło się z potem na czole zmagania z pierwszymi kilkoma egzaminami.
Tak więc plan miałem jak zawsze świetny – wracam w środę wieczorem i mam cały czwartek na naukę.
Mecz jak zwykle pucharowy w godzinach wieczornych. Zaplanowaliśmy więc podróż tak by w mieścince oddalonej od granicy austriacko-słoweńskiej oddalonej z 15 kilometrów być na rano.
Wyjechaliśmy autokarem w składzie mocno znajomym w poniedziałek coś koło 14-15 cz 16-ej.
Podróż w tym kierunku zawsze upływa jednakowo.
Ci mniej niecierpliwi delektują się alkoholem już od parkingu na którym się zbieramy. Ci obdarzeni silniejszą cierpliwością czekają aż przekroczymy granicę czeską.
Ponieważ tych pierwszych była zdecydowana większość pierwsze kłopoty zaczęły się już przy przekraczaniu granicy.
Jakiemuś celnikowi nie podobały się śpiewy w autokarze, szaliki na oknach i „spi....j” w odpowiedzi na jego „dzień dobry”.
Strzelił klasycznego focha i oznajmił że skoro tak to albo nie przekroczymy tej granicy albo poczekamy sobie trochę powyżej standardowego czasu oczekiwania.
Jako że widmo taniego czeskiego piwa już większości z nas zaprzątnęło umysły postanowiliśmy uspokoić się na chwilę.
Celnikowi widać też nie na rękę była grupa kilkudziesięciu dziwnych osobników kręcąca się w okolicach szlabanu postanowił otworzyć nam bramy do upragnionego eldorado.
Podróż przez Czechy to standardowo wizyta w pierwszym lepszym sklepiku.
Zakupy za które płacą nieliczni, zatankowanie autokaru piwem do pełna a potem już długa, długa noc spędzona na opowieściach, śpiewach i pilnowaniu by na koleinach piana nie wylatywała z butelek.
Przejazd przez Austrię w miarę spokojny i wcześnie rano meldujemy się na granicy ze Słowenią.
Tutaj miejscowi celnicy zaalarmowani już meczem Wisły w Mariborze (z 15 km dalej) są wyjatkowo tego dnia uczuleni na alkohol, a ponieważ na pierwszy rzut gołego oka stwierdzić się dało że autokar to istny sklep monopolowy na kółkach zaczęły się problemy.
Nie wiem zgodnie z jaką dyrektywą unijną () ale mundurowi stwierdzili że z tym alkoholem nie wjedziemy do Słowenii.
Krótka narada, przeliczenie zapasów i z ciężkim sumieniem postanawiamy się pozbyć balastu.
Niejeden czytający złapał się teraz pewnie za głowę.
Ale cóż mecz ważniejszy i wódy/piwa trzeba się pozbyć.
Postanowiliśmy wypróbować najznakomitszy sposób utylizacji alkoholu jaki człowiek wymyślił. Na oczach celników i turystów zaczęliśmy masowo wlewać w siebie te hektolitry.
Nosz k...a wyglądaliśmy pewnie jak ukraińska (bez urazy) wycieczka.
Nic się nie mogło zmarnować.
Jak każdy z nas wie Polacy w ciężkich chwilach potrafią się jednoczyć i stawić czoło całemu światu. Tak tez miało być i tym razem.
Co chwilę mijały nas samochody z kibicami Wisły
Krótkie pytanko:
-pomożecie?
-pomożemy
I tak wspólnymi siłami, ogromnym poświęceniem pokonaliśmy wspólnie pierwszego tego dnia wroga.
Cóż za nieprzyjazny kraj.
W godzinach telerankowych mniej więcej w końcu dobrnęliśmy celu. Zaparkowaliśmy autokar, wzięliśmy pieniążki i idziemy obejrzeć stadion. Obiekcik niczego sobie, bileciki po 10 marek niemieckich lądują w naszych kieszeniach i możemy sobie spokojnie iść na miasto.
Wędrując w te i we wte, zwiedzając ładne nawet miasteczko widzimy zainteresowanie nami miejscowych oraz ich ostrożność w kontaktach z nami. Wtedy byliśmy na pewno mniej znani w Europie więc lekkie zdziwienie. Wytłumaczył to nam przypadkowo napotkany Polak który tam pracował. Pokazał wczorajszą gazetę i przetłumaczył spory artykuł, mówiący o tym ze miasto zostanie nawiedzone przez hordy polskich kibiców którzy przerastają nawet, w negatywnym tego słowa znaczeniu, kibiców angielskich. Do tego seria porad jak zachowywać się stosunku do nas (czyli jak nas omijać szerokim łukiem).
Czyli wszystko jasne.
Co chwilę widzimy też kręcące się wokół nas grupki najwyraźniej miejscowych kibiców.
Patrzymy na siebie spode łba ale nic się nie dzieje.
Urządzam sobie z kolesiem małe tour de Maribor bo w grupie zaczyna już być nudno = wszędzie pojawiają się miejscowi mundurowi.
W sumie to niewiele już pamiętam prócz tego ze spotkaliśmy jakieś dziewczyny z których jedna miała oczy jak diabeł. Na serio. Na pewno wielu z Was widziało słynne zdjęcie z „national geographic” gdzie jakieś dziewczę z Arabii czy innego Iraku prezentuje takie skurwysyńsko jaskrawe/zielone/fosforyzujące wręcz oczy. Takie tez coś miałem okazję podziwiać wtedy i zapadło na długo w pamięć jak i właścicielka.
Dobra, dosyć przynudzania, przejdźmy do meritum.
W porze okołoobiadowej zbieramy się w około 100 osób na miejscowym rynku i rozkładamy kilka dużych flag na ziemi a my rozsiadamy się po ogródkach i jemy/pijemy/śpiewamy.
Oczywiście ludzie chodzą tak by flag nie podeptać aż w pewnym momencie ostentacyjnie spacerkiem przespacerowywuje się po nich dwudziestokilkulatek we flejersie itp.
Pada od pierwszego strzała i wtedy słyszymy jakiś szum.
-mariboooooorrrrr
Patrzymy a tu z uliczki, wbiegającej z takiego wzniesienia do rynku leci na nas kilkudziesięciu miejscowych chuliganów.
A więc to miała być prowokacja.
No to dawaj.
My w rękach puszki z piwem, paski - oni kostka brukowa, kosze na śmieci i paski.
Pierwsze spięcie dosyć zacięte ale po chwili zdobywamy pole i goście rejterują w górę. Chwilę ich gonimy ale odpuszczamy na pewnym skrzyżowaniu, nie znamy terenu, lepiej trzymać się razem a miejscowi nikną w jakimś parku.
W awanturze od nas brało udział około 60 osób.
Wracamy na rynek i myśląc że to już koniec znów się rozsiadamy.
Jeszcze nie zdążyłem znaleźć sobie miejsca a tu znów k...a
-mariboooorrrr !
Sukinsyny zadziorne. Tym razem podłączył się więcej osób od nas, wokół ludzie stoją jak w teatrze i oglądają z ciekawością kolejną potyczkę w ulicy. Niektórzy z boku, inni wygodniej z balkonów, tarasów.
Potyczka po raz kolejny wyglądał podobnie, lekki opór miejscowych poparty przewagą jaką mieli atakując z góry. Po chwili jednak psychologicznych przekrzykiwań, podjazdów i rzutów koszami ich pierwsza linia pęka. Dawaj. Znów gonimy ich do parku ale tak jak za pierwszym razem dostaje kilku najwolniejszych a reszta ginie w krzakach.
Wracamy ale teraz już wiemy ze to nie koniec.
Ludzi coraz więcej wokół, pojawia się kilku policjantów. Na horyzoncie znów pojawiają się te trole leśne. Tym razem podchodzą na około 30-40 metrów i stoją za plecami kilku policjantów w tej swojej uliczce i się na ten atak nie mogą coś zdecydować.
Ludzi wokół już od *****, czekają na coś.
Wisła to solidna firma a jako że nie można zawieźć tak sporej publiczności i tak sporych oczekiwań tym razem to my dajemy przedstawienie. ch.j z psami.
W prawie całej już 100 osobowej grupie ruszamy na całą te ekipę a do tego wszyscy z hymnem Polski na ustach.
No – teraz to już ludzie chyba będą zadowoleni. Może tylko znów im się wynik walki nie spodobał bo znów ich synowie/bracia/koledzy dostali po zębach a policjanci zostali zmuszeni do odsunięcia się prócz jednego któremu w usunięciu przeszkadzał motor na którym siedział i biedak musiał oglądać wszystko od środka.
Tym razem wygrana już konkretna, sporo mariborczyków z porozbijanymi łbami.
Zjeżdża się dużo dużo więcej policji i otaczają nas.
Oczywiście miejscowi znów się pokazują na rynku, choć teraz już rozgromieni ostatnią walką w zdecydowanie mniejszej liczbie. Coś tam jeszcze pokazują. Ignorujemy leszczy i krzyczymy tylko żeby przyjechali za dwa tygodnie do Krakowa. Wiadomym że na dziś emocje już skończone.
Psy „zapraszają” nas do środka takich małych radiowozików. Nie za bardzo nam to pasi. Ulegamy jednak gdy mówią że już nas myszą odeskortować na stadion. No dobra. W środku koszmar, miejsca na 4 osoby a my po 8-9 osób. „Lekki” zaduch i powoli nie ma czym oddychać. Zapowiada się mały koszmarek. W końcu ruszamy, jedziemy, jedziemy i stajemy. Znów postój który doprowadza już niektórych do szału (tak jakby zamknąć się w szczelnej szafie z 5 kolegami i nie móc wyjść).
Orientujemy się że nie jesteśmy bynajmniej w pobliżu stadionu. W końcu drzwiczki się uchylają i zostajemy wyprowadzeni na jakiś dziedziniec. Aleśmy są k...a naiwni – komenda policji. Dalej standard = przeszukanie, podpisywanie ch.j wie czego. Wśród nas owszem jest parę osób mówiących po angielsku ale wśród miejscowych policjantów o wiele z tym ciężej. Nie za bardzo wiemy co się święci. Po kolei każdy z nas wchodzi do pokoju, wychodzi trochę zdziwiony i gdzieś jest odprowadzany przez policjantów.
Lekki niepokój wkradł się w mój umysł.
Wchodzę do pokoju:
POLICJANT – ble ble ble?
JA – what?
POLICJANT – ble ble ble!?
JA – szto?
POLICJANT – ble ble ble ble!!
JA (w końcu) – ble ble ble
***** się uśmiecha, pokazuje mi bym wyjął sznurówki z butów i daje jakąś kartkę do podpisania. Dyskutować nie ma za bardzo jak i o czym więc podpisuję się jakimś dziwnym nazwiskiem, dokumenty i tak zostały w autokarze.
Z tym sznurówkami lekka odłamka bo to standard jak idziesz na dołek – a je przecież w piątek mam k...a egzamin. Do tego wyobrażenia jakiejś celi z miejscowymi, powrotu na własną rękę za parę dni itd. Itp. Lekka odłamka.
Policjanci gdzieś mnie prowadzą.
Stalowe, olbrzymie drzwi, szczęk klucza w zamku, skrzypnięcie, serce staje na chwilę w miejscu, włosy jakbym miał pewnie stanęłyby dęba……uśmiech.
W środku z 50 uśmiechniętych jak głupki porozkładanych po ławkach w sporej celi moich kolegów.
Ufffff.
Trzask drzwi i pogawędki
Aleśmy się dali wychujać.
Z komisariatu udaje się wyrwać jednemu chłopakowi, który był z dziewczyna i ściemnili ze ona jest w ciąży itd. Itp.
Nas w końcu zsumowanych w celi siedemdziesiąt pare osób.
Z upływem czasu domyślamy się że z meczu nici.
Celę obok ładują jakichś miejscowych z którymi się przekrzykujemy – Wisła-Maribor-Polska-Słowenia-Wisła a ci nam Adolf Hitler, Auszwitz.
Koniec cierpliwości, szturm na drzwi i ściany, ich góra kilku, nas 70 odgłos 140 nóg i pięści walących po ścianach i blaszanych drzwiach musiał być zatrważający bo zamknęli pyski.
W końcu przyszedł najmądrzejszy policjant gaworzący po angielsku i już wiedzieliśmy na czym stoimy. Z meczu na bank nici a co dalej to się okaże – na razie wymyślają jakieś zarzuty dla nas.
Ciekawi jesteśmy wyniku. Mecz jest w polskiej TV.
Koleś dzwoni do żony:
-cześć kochanie, jaki jest wynik?
-?(nie wiem co mówiła)
-tak wiem to ja pojechałem na mecz ale powiedz mi jaki jest wynik
-?
-wszystko w porządku…..
-?
-tak jestem k...a normalny
-?
-kochanie?....kochanie….?
Wszyscy w śmiech. Na szczęście miejscowi policjanci mają TV i przekazują wynik na żywo.
My się nudzimy i dzwonimy na czerwony telefon radia zet (płacą za telefon z jakąś sensacją) ale się nie możemy dodzwonić, potem się dodzwaniamy do jakiegoś konsulatu czy ambasadora i coś tam mu tłumaczymy ale ogólnie nic nie można wskórać i trzeba czekać.
Mecz się kończy i teraz czekamy co z nami – dla mnie najgorsze że wszystko co ważne zostawiłem w autokarze.
Cela się otwiera i jesteśmy znów po kolei wyprowadzani. Jakiś papierek, podpis na nim i do tych samych kabaryn którymi nas przywieźli. Pewnie odwiozą nas do autokarów. Ale jazda trwa coś długo, zamiast spodziewanych 5 minut (całe miasto bym w tyle na rowerze przejechał) jedziemy już z 20. W końcu stajemy, drzwi się otwierają a tu niespodzianka….wywieźli nas aż na granicę austriacką gdzie czekały już na nas nasze autokary/busy z tymi którzy mecz zaliczyli.
Ulga.
Na meczu było 220 osób z Krakowa czyli razem byłoby nas 300.
Słoweńcy po wpierdolu na miescie jaki im zaserwowaliśmy łazili po trasie do stadionu i kilka osób przypadkowo napotkanych obili. Porysowali też jakiś samochód. To chuligani pełną gębą.
Powrót już sielankowy, po kilku godzinach nerwów, gonitw większość popadała jak muchy.
Jeszcze tylko na zakończenie mały pokaz niewykorzystanych serpentyn w Polsce.
Gdzieś na Zakopianie (chyba w okolicach Pcimia) jest taka restauracja z której można wejść na unoszące się nad jezdnią wzgórze. Po śniadanku (bo dotarliśmy do Polski coś koło południa) wszyscy wdrapaliśmy się na górę i pstryknęliśmy piękne foto jak zasypujemy z tej góry jezdnię setką serpentyn ?
I do domu.
Egzamin zdałem tak więc polecam ten model odstresowania się po ciekawych przeżyciach gdy wracasz do domu masz naprawdę przyjemność z tego ze możesz usiąść spokojnie w pokoju i się pouczyć.
Na rewanż czekaliśmy z niecierpliwościa.
W dniu meczu oraz w dniu poprzedzającym sprawdzane były hotele/motele/akademiki/burdele czy nie ma Słoweńców.
Niestety nie skorzystali z okazji.
Było 4 na trybunie honorowej ale po meczu „rozpłynęli się w powietrzu”.
Wjazd pod kasy Wisły połączonych ekip Lecha&Cracovii (2002r.)
Relacja widziana okiem Wiślaka :
"Z mojej perspektywy wyglądało to tak że byliśmy dobrze przygotowani, sprzęt w okolicznych krzakach itp to wyjątek bo ogólny prokaz był takie że ani na sekundę nie rozstajemy się z reklamówkami gdyż wjazd może być w każdej chwili.
W pewnym momencie dostaje tel od swojej dziewczyny, która nie wiem jakim sposobem znalazła się w okolicach parku jordana z koleżanką - "xxx, Cracovia idzie w Waszym kierunku, jest ich z 300". Od te pory nie za bardzo wiedzałem co się dzieje = amok. Wychylam się na ulicę w kierunku parku jordana i widzę zbliżającą się ciemną ścianę - ku*** będzie ciężko. Wyjmuje z krzaków swój i kolegi sprzęt - drewniane style = psy w szoku obserwują co się dzieje.
Ustawiamy się do atakujacych. Wpada pierwsza słynna juz szarża "S." - z nim kilkanaście osób ale jakoś reszta się nie kwapi. Całe szczęście bo widzę kątem oka że nasz podkasowy tłum instynktownie się cofa parę metrów a to już pierwszy chujowy symptom. Na szczęście pierwsza linia wytrzymuje ciśnienie i dochodzi do walki z ich pierwszą linią - "S." mimo że naćpany do potęgi wymachuje siekierą jak Gladiator w końcu zostaje trafiony i obrywa bardzo mocno. W czasie tego
starcia między nas a Cracovię ładuje się kordon psów i armatka. Psy - posiłki spoza Krakowa w szoku - zwykłe umundurowanie, białę pałeczki, jeden dostaje siekierą w klatke i pada bez przytomności - może zawał czy co.
w czasie gdy kilkunastoosobowe grupki leją się po jednej stronie armatki stojącej w poprzek jezdni próbujemy atakować z drugiej jej strony, tam też wychyla się Cracsa ale po chwilowym starciu uciekają w uliczkę. Tu mam chwilę traumy gdyż w pewnym momencie nie wiadomo kto jest kto i staję na przeciw gościa z olbrzymia siekierą - idzie na mnie i się uśmiecha jak psychopata, poczułem się jak na filmie, stoję z tym swoim podniesionym stylem ale co by nie mówić zaraz mi się zaczną trzęść nogi, gosć się zbliża, twarz w bliznach...skądś go znam...ku*** ufff to "Ś" z
Lechii. Szybki orient Cracovia uciekła w uliczkę obok (potem się okazało że tam nieźle naszkodzili - m.in. rozwalili knajpę a my myśleliśmy że oni się tamtędy tylko zrywają), powrót by scalić szeregi - psy leją wodą, strelają gumki ale Cracsa z Lechem się wycofuje do parku jordana i już nie wraca. Od tego dnia moja dziewczyna ma zakaz stadionowy ode mnie. Chujowo się atakuje przeciwnika
wiedząc że tam gdzieś wśród nich przypadkiem jest moja baba. Wieczorem miał być rewanż pod pewną dyskoteką ale całonocne oczekiwanie było bezcelowe = spokój. Bardzo bym chciał przeczytać, choćby tutaj relacje z punktu widzenia Lechitów bo nigdy się o tym nie wypowiedzieli nigdzie."
sobota, 20 lipca 2013
Odra Opole - CKS Czeladź 86/87r.
Więc tak… Był rok 1986 lub 1987 dokładnie nie pamiętam. Chyba na trzy kolejki przed zakończeniem rozgrywek w III lidze o awans walczyły już tylko dwie drużyny CKS i Odra Opole. Właśnie wtedy miało się odbyć w Opolu spotkanie na szczycie decydujące o awansie do 2 ligi. Przed meczem napięcie wśród kibiców było ogromne. Razem z kumplem z Czeladzi oczywiście podejmujemy jedynie słuszną decyzję – JEDZIEMY. A, że to on był z Czeladzi jego zadaniem było dowiedzieć się co i jak z wyjazdem. Dowiedział się, że pod stadionem na kilka godzin przed meczem będą podstawione autokary dla kibiców. Umawiamy się więc na czeladzkim rynku skąd z entuzjazmem maszerujemy pod stadion z flagą CKS-u w reklamówce . Tam spotyka nas jednak rozczarowanie, jak się potem okazało nie jedyne tego dnia. Pod stadionem cisza jak makiem zasiał, ani autokarów ani kibiców. Trochę kręcimy się tu i tam w poszukiwaniu ekipy wyjazdowej, w końcu pytamy jakiegoś gościa kiedy będą autokary do Opola. Ten mówi nam, że po pierwsze to nie autokary tylko autokar (JEDEN !!!), a po drugie to on już dawno pojechał . Oczywiście ta informacja nie jest w stanie odebrać nam ochoty na wyjazd do Opola. Idziemy więc na autobus do Katowic. Niestety na przystanku okazuje się, że najbliższy 61 przyjedzie za godzinę. Nie czekając długo zaczynamy więc łapać stopa. Po kilkunastu minutach lituje się nad nami kierowca „malucha”, który podwozi nas pod dworzec w Katowicach. Ruszamy pędem do poczekalni i szukamy pociągu do Opola. Jest !!! Ale niestety po szybkich obliczeniach wychodzi na to, że jadąc tym pociągiem zdążymy najwyżej na ostatnie 30 min. meczu. To nas oczywiście nie satysfakcjonuje. Idziemy więc do informacji po poradę. Znudzona, tłusta pani w okienku, pożerająca właśnie trzecie lub czwarte śniadanie poleca nam pociąg do Gliwic, skąd już ponoć bez problemów dostaniemy się do Opola. W pędzie łapiemy więc pociąg do Gliwic i jedziemy ….. Pełny luz i spokój…. aż do stacji w Zabrzu . Tam z naszego pociągu wyskakuje na peron kilkudziesięciu kibiców Górnika jadących na mecz swojej drużyny. Nic się nie dzieje, aż do momentu kiedy pociąg zaczyna powoli ruszać. Mój kumpel przytrzymuje na chwilę drzwi i wydziela „buta” w głowę najbliżej przechodzącego kibica KSG. Poczym zamyka drzwi . W tym momencie z peronu rzuca się w naszą stronę cała ekipa Górnika. Gdyby PAN maszynista (pozdrawiam serdecznie ) nie zamknął wszystkich drzwi nie pisałbym pewnie dzisiaj tej relacji. Na pożegnanie machamy kibicom KSG naszą flagą CKS-u, wprowadzając ich już w całkowity szał rozpaczy. Jak się potem miało okazać, dla niektórych kibiców Górnika nie było to ostatnie tego dnia spotkanie z kibicami CKS-u i Zagłębia .
Wysiadamy w Gliwicach. Pociąg do Opola ??? Hmm… ten sam, który jedzie z Katowic i nic więcej. Ruszamy więc na PKS. I o dziwo jest !!! I zaraz odjeżdża!!! Wsiadamy uradowani, zajmujemy miejsca obok kierowcy i dopingujemy go do szybkiej jazdy. Niestety dziadek jedzie z prędkością nie przekraczającą 40 km/h, tłumacząc to optymalnym czyli małym spalaniem. W okolicach Strzelc Opolskich nie wytrzymujemy nerwowo i prosimy go żeby nas wysadził . Stajemy na trasie i łapiemy teoretycznie „szybszego” stopa. Po kilkunastu minutach lituje się nad nami kierowca autokaru. Wsiadamy i …. nagle słyszymy pisk „ooooo !!!” Okazuje się, że w autokarze siedzi jakieś 30-40 młodych lasek . Jak się potem dowiedzieliśmy była to klasa z liceum pielęgniarskiego wracająca z wycieczki. W miłej i sympatycznej atmosferze jedziemy więc w kierunku Opola i jesteśmy niemal pewni, że spokojnie zdążymy na 2 połowę. Niestety…. Przed Opolem laski chcą siku i jeść. Więc kierowca nie lituje się już nad nami tylko nad nimi i zatrzymuje się na najbliższym parkingu. Tracimy kolejne cenne minuty, podczas których jedne panienki robią sisi, a inne żrą w barze. Po kilkunastu minutach wreszcie ruszamy, ale tym razem już wk….ni na maksa . Pan kierowca na szczęście łaskawie podwozi nas pod dworzec w Opolu. Tam już pozostaje nam tylko jedno …. taryfa. W ciągu kilku minut docieramy na stadion, który wygląda jak oblężona twierdza. Dziesiątki milicjantów, armatki wodne straż pożarna itp. Bez żadnych problemów wchodzimy jednak na bieżnię okalającą płytę boiska. Patrzymy na tablice świetlną… i co widzimy??? Jest k..wa …. 90 minuta meczu !!! 1-0 dla Odry !!! Pierwsza myśl – dymaliśmy pół dnia żeby zobaczyć jakieś 60 sekund meczu !!! Druga myśl – gdzie są nasi ??? Pytamy więc jakiegoś pana porządkowego o kibiców CKS-u. Ten mówi nam, że byli, ale tak się „darli” i „rozrabiali” , że milicja ich wyprowadziła po 1 połowie meczu. No to ekstra, k…wa jego mać myślimy sobie . Po kilku minutach dymamy więc z powrotem na dworzec. Tam przed wejściem trochę milicji i jakieś dwie stówy Odry. Bez respektu i na pewniaka wchodzimy do środka. I co widzimy??? Pod kasami stoi jakieś 20 może 30 osób w naszych barwach. Chwilę gadamy z chłopakami i udajemy się na peron w eskorcie…. JEDNEGO milicjanta. Po chwili ruszamy ze stacji Opole Główne. Na drugiej lub trzeciej stacji widzimy z okien jakieś zamieszanie na peronie. To komitet pożegnalny kibiców Odry. Ku naszemu zaskoczeniu chłopcy z Opola nie mieli niestety w rękach szampanów i kwiatów . W wagonie ktoś zdążył tylko ryknąć „podłoga !!!!” . I wszyscy leżeliśmy. W tym czasie niebiesko-czerwoni obrzucili nasz wagon gradem kamieni wielkości małych arbuzów, wybijając chyba wszystkie szyby. Na szczęście nikt nie oberwał. Skończyło się tylko lekkimi skaleczeniami odłamkami szkła. Kilka stacji dalej czekała mnie i kumpla kolejna niespodzianka. Na jakiejś pipidówce widzimy na peronie jakieś 100 chłopa biegnących stronę naszego nadjeżdżającego pociągu. No cóż, uratowaliśmy się przed kibicami Górnika, kibole Odry nie trafili nas kamieniami, ale teraz to już chyba nie damy rady . Tym bardziej, że pozostała grupka w pociągu wyrywa się do okien i wyje CKS, CKS….!!!! Po chwili ekipa z peronu wpada do pociągu…. Okazuje się k…wa , że to nasi….. Była to ekipa wywieziona ze stadionu przez opolską milicję. Ci znowu opowiadają nam, że czekając kilka godzin na nas, trafili na wysiadających z pociągu ….. kibiców Górnika Zabrze . Tamci jak szybko wysiedli, tak szybko zaczęli sp…ć do miasta. Niestety (dla nich) nie wszystkim się to udało. Dalsza droga bez niespodzianek. Uff…..
Reasumując, do Opola jechałem: tramwajem, stopem, pociągiem, PKS-em, znowu stopem i na końcu taryfą.
Ale to oczywiście jeszcze nie koniec opowieści. Ten wyjazd tak mocno odbił się na psychice mojego kumpla, że dwa tygodnie później, kiedy Odra świętowała swój awans do 2 ligi przy sztucznym oświetleniu, wybrał się SAM do Opola. Tam sklepał jednego z ich kibiców i skasował mu flagę . Tym sposobem kibic CKS-u stał się chyba prekursorem „partyzanckich” wypadów na teren wroga, których teraz jest już nie mało.
piątek, 19 lipca 2013
Zagłębie Lubin - Widzew Łódź 29.03.1998
Pierwsi kibice Widzewa zjawili się w Głogowie już w piątek rano (2 osoby). Jednak główna grupa fanatyków RTS-u przyjechała w niedzielę rano (ok. 60 osób). Od razu po przyjeździe zabieramy ich na stadion i zakupujemy napoje alkoholowe. Na stadionie siedzimy kilka godzin, po czym udajemy się w miejsce odjazdu autokarów.
Na wyjazd ten zorganizowaliśmy dwa autokary. Kibiców Chrobrego zjawiło się ok. 150 szala. Niestety, nie wszyscy mieli kasę na wyprawę (choć kosztował tylko 5 zł.), więc organizatorzy wyszli trochę do tyłu.
Na mecz wybraliśmy się godzinę przed jego rozpoczęciem, oczywiście z eskortą glin. Pod stadionem meldujemy się ok. 15 minut przed spotkaniem. Zauważamy ogromną ilość pał i ochrony. Początkowo na sektor wchodzą nieliczni, gdyż bilety cholernie drogie - 10 zł. Pod bramami mendownia zawija na izbę kilku od nas i paru Widzewiaków. Przed samym meczem dojeżdża jeszcze autokar z Łodzi, tak więc wszystkich jest nas na sektorze ok. 300 osób (ok. 150 od nas oraz mniej więcej tyle samo z Łodzi).
Na mecz ten, oprócz naszych dwóch autokarów z Głogowa, wybrał się także jeden samochód, który po drodze kroi w Polkowicach jeden szal Zagłębia łączony z Zawiszą.
Ogólnie na sektorze dość spokojnie. Jeśli chodzi o Zagłębie to cienizna. Lubinanie wywieszają dwie flagi, w tym jedną Zawiszy Bydgoszcz. Młyn Zagłębia zerowy, dopiero pod koniec pierwszej połowy zebrali się w ok. 100-120 osób i po strzeleniu bramki odpalili dwie race. To wszystko, co ciekawego można napisać o beznadziejnie prezentującym się Zagłębiu.
Po ostatnim gwizdku sędziego pały przetrzymują nas jeszcze z pół godziny na sektorze, po czym pakują do autokarów i jedziemy do Głogowa. Nie dla wszystkich jednak ten wyjazd się zakończył, gdyż ekipy samochodowe z Głogowa i Łodzi postanowiły trochę pojeździć po Lubinie. Początkowo ich łupem padło kilka szali. Po chwili jednak, jeżdżąc sobie tak po mieście, zauważają powywieszane na jakimś płocie przy boisku flagi w barwach Zagłębia. Połączone siły głogowsko-łódzkie takiej okazji nie mogły zaprzepaścić. Nasi ruszyli w stronę fan i bez żadnego oporu zaczęli ściągać flagę po fladze,
Lubinianie, choć siły były dość wyrównane, nie stawiali oporu. Akcja trwała kilka minut. Naszym łupem padło 6 flag Zagłębia i 1 Arki Gdynia. Szkoda tylko, że żadna z flag nie była z napisem, ale i tak zdobycz dość mocna. Po tym bardzo udanym wypadzie grupa jeździła jeszcze trochę po Lubinie, ale oprócz kilku szali nic już nie udało się zdobyć.
Ogólnie samochodowa brygada głogowsko-łódzka skroiła 7 flag (my 4 Zagłębia i 1 Arki, Widzew 2 Zagłębia) oraz 6 szali. Tak bawili się ci, którzy byli samochodami.
Natomiast ekipy z autokarów podjechały na stadion. Tam wraz z Widzewiakami spędzaliśmy resztę czasu, jaki pozostał Widzewiakom do pociągu. Ważnym do odnotowania faktem jest to, że przez ten cały czas mendownia nie opuszczała nas na krok.
Na stadionie rozegrany został mecz kibiców Chrobry-Widzew, który zakończył się remisem. Następnie chcieliśmy iść do pobliskiej dyskoteki, ale dzięki mendowni nie zostaliśmy wpuszczeni. Postanowiliśmy więc udać się na dworzec. Tam początkowo wszystko przebiegało spokojnie, jednak im bliżej pociągu, tym można było wyczuć bardzo nerwową atmosferę, jaka panowała między kibicami Widzewa a łódzkimi gliniarzami, którzy eskortowali Widzewiaków z Łodzi.
Po przyjeździe pociągu, gdy wszyscy Widzewiacy wsiedli do środka, z niewiadomego nam powodu w jednym z przedziałów zajmowanych przez łódzkich hools dochodzi do zadymy z mendownią. Gliniarze próbują wyprowadzić Widzewiaków, którzy jednak stawiają bardzo duży opór. RTS-iacy leją się pałami jak równy z równym. Można nawet stwierdzić, że mieli lekką przewagę. Raz po razie jakiś gliniarz obrywał. Gdy mendownia spostrzegła, że nie ma zbytnio szans na wyprowadzenie ich siłą, postanowiła zrobić to w inny sposób. Po prostu wpuściła gaz do przedziału i zamknęła drzwi. Gdy kibice zaczęli otwierać okna, na dworze stali następni mundurowi, którzy także zaczęli jebać gazem, więc Widzewiacy nie mieli szans (jak widzimy, zachowanie policji typowo zomowskie. Mendownia zachowywała się bardzo brutalnie. Gdy napierdalała Widzew była tak podniecona, że piana leciała jej z ust).
Po kilkunastu minutach RTS dał za wygraną i wyleciał z pociągu na peron. Niektórzy pluli krwią. Ludzie, którzy stali na pobliskim peronie, widząc brutalną akcję policji, kiwali głowami. Po całej akcji Widzew miał trochę pretensji do nas, że nie pomogliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie. Nas z Głogowa było tylko siedmiu, a obok stała głogowska psiarnia (ok. 20 gliniarzy), która uniemożliwiała nam jakąkolwiek reakcję. Po tym wydarzeniu gliny zwijają trzech z Widzewa na izbę, reszta jedzie do Łodzi. Trzech zwiniętych wraca na drugi dzień.
czwartek, 18 lipca 2013
8.03.1992r Cracovia Kraków – WISŁOKA
Był to pierwszy wyjazd na Cracovię, po pamiętnych zdarzeniach z Dębicy (1990.IX.1), gdzie doszło do sporej awantury między naszymi ekipami co tym samym definitywnie zakończyło zgodę. Nadmieńmy że Cracovia troche dostała po głowach przy czym i nasi nie wysli bez szwanku.
Niedzielnym zimnym rankiem na inaugurację rundy wiosennej zbiera się nas na PKP tylko jakieś ok. 30 osób. Wiedzieliśmy że pałają chęcią zemsty- więc grono zdecydowanych do wybrania się na ten wyjazd, drastycznie się zawęziło :) Do tego większość ekipy była raczej młoda. Przez chwilę nawet część zastanawiała się, czy w ogóle jest sens jechać. Starzy stwierdzili że w tylu nie jadą- jednak młodzi zadecydowali że tak czy owak nie rezygnują. Pociąg już wjeżdżał na peron. Szybko dochodzimy do wniosku (młodzi), że niech sie dzieje co chce i jedziemy. Przeskakujemy na spontonie przez tory i wchodzimy do pociągu. Kanar powoli daje znak odjazdu, jednak około 8-10u „nie zdecydowanych”, wciąż jeszcze się wahało. Gdy miał on już odjeżdżać- tamci podjęli decyzję aby jednak jechać (wbiegając na tory). Jednak pojawiali się sokiści, którzy zagrozili że jak przejdą (przez tory), to dostaną mandaty a takze zastawili im drogę. Biec przez tunel nie było już najmniejszego sensu, więc pociąg odjechał z naszą 21 osobową brygadą desperados :). Podczas jazdy kanar nie robił problemów z brakiem biletów, zresztą zważywszy na małą liczbe uczestników kilka osób miało je zakupione (w tamtych czasach nie była to duża suma). Tak więc jedziemy bezpośrednią osobówką do Krakowa, oczywiście bez jakiejklowiek milicji czy obstawy . W Tarnowie jak zwykle pustki, Brzesko to samo. Jednak w Bochni zauważamy w drzwiach poczekalni trzy osoby, które się nam przyglądały. Jeden z nich miał biało czerwony pasiak. Nic nie robiliśmy a i pociąg zaraz ruszył i nie było sensu do nich biec. Wymiany jedynie środkowe palce- co w tym okresie było normą. Wiedzieliśmy już, że nas obczajają i czeka nas zapewne "miłe" przywitanie. Gdy zaczęły się pod krakowskie stacje patrzyliśmy, czy się na nas nie ustawiają, ale nikogo nie było. Zdawaliśmy sobie sprawę, że znajdujemy się w nie wesołej sytuacji. W Krakowie - Płaszowie (większa stacja) zerkamy przez okna, ale prócz ludzi z dala nikogo nie widać. Peron był długi i dopiero później zauważyliśmy, że czekają na nas i jest ich około (co najmniej) 60u. Widząc liczbę przewyższającą nas trzykrotnie, stwierdzamy że nie mamy szans więc postanawiamy wyskoczyć z pociągu jeszcze w czasie jego jazdy. Jechał on oczywiście bardzo powoli i równie długo hamował, więc nie było żadnego problemu. Trzeba było szybko myśleć co dalej robimy (?), więc na ten desperacki czyn zdecydowała się jakaś połowa z nas. Stąd też najpierw opiszę ich sytuację (tym bardziej że ja w niej uczestniczyłem). Na dosłownie 5 sekund przed zatrzymaniem się pociągu wyskakujemy, a następnie obiegamy stojący towarowy i biegniemy w stronę miasta. Oni zorientowali się, że to zrobiliśmy i także obiegli pociąg, ale było już za późno. Nie wiedząc gdzie się teraz schronić, zauważamy komisariat dworcowy i podbiegamy pod niego. Zauważa to psiarnia i wychodząc pyta - "co się dzieje"? My stojąc pod budynkiem odpowiadamy, że jesteśmy z Dębicy i przyjechaliśmy na mecz. Byli bardzo zdziwieni naszą obecnością, bo zadzwoniono podobno do nich że nie pojechaliśmy! Mówimy im także, że jest nas więcej, ale się rozbiegliśmy bo był komitet powitalny. Każą nam czym prędzej wejść do środka, jednak my się upieramy i stoimy na schodach. Cracovia była mocno rozdrażniona tym, że udało się nam zbiec i czaili się jeszcze po okolicy. Przyjeżdżają radiowozy milicyjne i ich brutalnie rozganiają, lejąc i pakując do nysek. Następnie po chwili (przy nas) wyciągają z radiowozów i pałując prowadzą na komisariat. My się nic nie odzywaliśmy. Milicja mówi nam, że na głównym przejęli resztę naszych. Po kilkunastu minutach jedziemy tam na sygnale z psami. Wchodzimy na dworzec, a tam stoją nasi koło komisariatu z psami. Wymieniamy się spostrzeżeniami i stwierdzamy brak jednej osoby. W tym czasie, wiedząc skąd jesteśmy, jakiś żul straszy nas, że nie wyjedziemy stąd. Jeden od nas idzie w jego kierunku, ale psy go wyprowadziły. Po chwili około 8-10u milicjantów (zwykłe uniformy i krótkie pałki) prowadzi nas na tramwaj. Teraz wrócę do tego, co działo się z resztą naszych (ci co zostali w pociągu). Tak więc tamta grupa, rozbiegła się po wagonach i złapano kilku robiąc im przekopę. Jednemu kroją pas ze spodni, widząc że niema barw. Także drugiego od nas znaleźli i dostał przekopę (wbił się nie potrzebnie, wśród jakieś siedzące baby). W końcu trzeci wbiegł do nadjeżdżającego pociągu, gdzie go wyczajono i dostał także przekopę, po czym nieprzytomny pojechał tym pociągiem w stronę Dębicy. Ockną się w czasie jazdy z zakrwawionych uchem, dopiero jak kanar szturchał go o bilet. Ostatecznie na mecz już nie dotarł. Tak więc naszą 20tkę psy w kilka osób (8-10u) konwojowały na stadion. Podczas drogi jadąc tramwajem nic się nie wydarza, prócz dziwnych spojrzeń podróżnych. Wysiadamy niedaleko stadionu i idziemy w jego kierunku. Tak patrzymy na tych gliniarzy i stwierdzamy- że byli bardziej przestraszeni od nas :) Bądź co bądź obstawę mieliśmy śmieszną, nawet na tamte czasy. Wiedzieliśmy że jak nas Cracovia teraz zaatakuję, to ta milicja pierwsza ucieknie :) Już niedaleko stadionu, jakieś 80 metrów przed nami- przebiega przez ulicę grupa około 60u osób. Jednak chyba byli za mało zdecydowani, bo bez trudu mogliby przełamać naszą śmieszną obstawę. Zauważyłem, że po bokach tej grupy biegło dużo gówniarzy, co by tłumaczyło brak ich bezpośredniego ataku. Podchodzimy pod obiekt, a tam koło kas i bram wejściowych była masa ludzi (mecz już się zaczął). Psy od razu wpakowały nas bez biletów na stadion (tunelem). Następnie zaprowadzili na sektor, który był za jedną z bramek. Młyn Cracovii liczył jakieś 150 osób i był dokładnie naprzeciwko. Wyciągnęliśmy barwy, jednak gdy to robiliśmy zdecydowanie nie pozwoliła na ten czyn milicja, mówiąc abyśmy ich nie prowokowali i ich nie wyciągali na wierzch. Dlatego też prowadzimy tylko doping. Początkowo lecą w naszym kierunku dwa kamienie, jednak nikt nie dostaje. Były rzucane z dalszej odległości i przez to mogliśmy je wcześniej ominąć. Potem podszedł pod nasz sektor… cygan! i zaczął fikać, żeby któryś od nas wyskoczył z nim na solówkę. Chetny wstał- ale psy tamtemu kazały odejść, a i naszego postraszyli pałą. Na początku koło nas siedziało stosunkowo niewielu z Cracovii (nie było wtedy klatek). Jednak tuż przed przerwą i podczas jej, przyszli pod nasz sektor i go obsiedli na około. Wyglądało to tak, że nasza 20tka siedziała w zwartej grupie, na około tylko z 20u milicjantów, a dosłownie zaraz za nimi Cracovia w liczbie około 100u? Właściwie tylko czekaliśmy, kiedy na nas ruszą, bo milicji było niewspółmiernie za mało. Każdy z nas chciał siedzieć w środku grupy (jak najdalej od „pierwszej linii frontu” , więc powoli się przemieszczaliśmy (ci z boku) w głąb. Sytuacja wyglądała tak, że np. ja siedziałem na ławce, obok mnie milicjant, a zaraz za nimi Cracovia (dosłownie nie całę dwa metry dalej)! Pamiętam dokładnie ich miny- a były pełne nienawiści. Jak widac wspomnienia z Dębicy mocno wszedły im w krew . Tym bardziej, że bardzo się ucieszyliśmy z wygrywania meczu (Cracovia spadała do III ligi). Milicja chyba nie wytrzymała nerwowo tego całego napięcia :) i jakieś 20 minut przed końcem meczu, pospiesznie wyprowadzono nas ze stadionu mówiąc- że mamy pociąg. Zawieźli nas do Krakowa - Płaszowa gdzie się okazało, że ten pociąg dziś nie jedzie! Tak więc jakąś ponad godzinę przesiedzieliśmy na komisariacie. W tym czasie mecz się już skończył, a psy prowadziły na dołek (koło nas) wściekłą Cracovie która zbierała się aby nas godnie pożegnać. Wiedzieli że nie odjechaliśmy i ustawiali się w okolicy. Tak jak wcześniej- nic się do nich nie odzywaliśmy, oni także. Gdy dobiegał czas naszego pociągu- zaprowadzili nas na peron. Pytamy się o wynik, a oni mówią że wygraliśmy. Bardzo nas to ucieszyło i zaczęliśmy wiwatować. Jeden młody gliniarz mówi do nas tak: „ja na waszym miejscu bym się jeszcze nie cieszył”. Nie zdziwiły nas te słowa, bo wiedzieliśmy że na pewno się ustawią, ale pytanie było gdzie i w ilu. W każdym razie kanar udostępnił nam z sokistami ostatni przedział (była to tzw. „jednostka”). Następnie powiedział abyśmy się zamknęli od środka. Tak też robimy i zasłaniamy okna firankami. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo przed stacją Kraków - Prokocim pociąg się nagle zatrzymał (hampel), a obok wagonu dochodziły odgłosy „są tutaj”! Następnie zaczęli obrzucać nasz wagon z dwóch stron kamieniami, a kilku próbowało się dostać do środka kopiąc w drzwi. Prawie wszyscy od nas leżeli na podłodze, bo fruwały cały czas kamienie, a kilku trzymało je, aby ich nie wywarzyli. Udało się im tylko rozwalić szybę, przez którą chcieli wejść. Używali także gumy z uszczelki okiennej do powstrzymania naszych, którzy je bronili. Ponadto przez rozwaloną szybę ukradli kurtkę jednemu z nas który się nią zasłaniał. Trwa to jakieś dwie minuty? (+ bez przerwy obustronna kamionka), następnie się zmywają. Wtedy to przychodzi do nas (gościu co wracał z wojska) i narobił lamentu że… chciał nam pomóc itd. (był pijany). Jako ciekawostkę podam że był za Unią Tarnów. Zaraz zjawia się psiarnia i sokiści, najlepszy był jeden z nich który stwierdził: „a nie mówiłem- aby razem z nimi jechać” :) . Po około 15 minutach pociąg rusza dalej. Gdy zajechaliśmy do Tarnowa wzbudzaliśmy ogromne zainteresowanie gapiów ponieważ nasz cały wagon nie miał praktycznie szyb. Od nas podczas tej kamionki nikt jakoś nie ucierpiał, jedynie ci co bronili drzwi mieli zaczerwienienia od gumy i chyba dwie osoby miały skaleczone dłonie. Jednak od tego, że przez dalszą drogę bawili się w rozbijanie resztek (rozbitych szyb) rękami. Następnie zadowoleni z udanego wyjazdu, bardzo radośni idziemy sobie ze śpiewem na miasto. Za nami jedzie nyska, która obserwuje nasze poczynania. Było już ciemno i poszliśmy sobie nie opodal pod dom handlowy (Świt), gdzie na jaja obeszliśmy dwa razy wielkie „koło” z klombem kwiatów po środku. Milicja podjechała wyżej, bo myślała że udamy się w tamtym kierunku. Wychylali się przez okna aby zobaczyć co wyprawiamy. Trochę nas drażniła obecność nyski, więc chcieliśmy się ich pozbyć- skręcając pośpiesznie w ulicę z zakazem wjazdu. Nie myliliśmy się, bo nie pojechali za nami. Jednak jakie było nasze zdziwienie, jak ujrzeliśmy że obok znajduję się komenda. Następnie idziemy do holu PKP gdzie sobie urzędujemy. Potem wsiadamy pod okiem piesków do kolejnej osobówki i jesteśmy w Dębicy. Tamten od nas (co powrócił „niechcący” do Dębicy) opowiedział o "wstępnym powitaniu", więc na PKP mieliśmy komitet powitalny z około 15u fanów Wisłoki, którzy czekali na nasz przyjazd. Pamiętajmy że mało kto wtedy miał choćby domowy telefon nie mówiąc że komus choćby się sniły takie dobrodziejstwa jak komórki czy ... net . Wyjazd bardzo ciekawy i za sprawą Cracovii mieliśmy sporo różnego rodzaju atrakcji :)
Elana Toruń - Polonia Bydgoszcz 18.08.2002
Na ten mecz czekalismy poniewaz pydy wraz ze swoimi wsiunskimi sztamami napewno mieli sie stawic,z drugiej strony liczylismy iz po ostatniej porazce z ich strony beda chcieli sie odkuc i sie nie zawiedlismy. Ale od poczatku: Nasza zbiorka odbyla sie w X-miejscu po otrzymaniu wedki od hools ELANY z KOWALEWA. Decydujemy sie na zasadzke na TORUN-MIASTO,miala tam jechac 25-30 osobowa ekipa (myslelismy ze to Sparta Brodnica,ale okazalo sie ze to STOMIL),wiec po zerwaniu hamulca ladujemy sie do pociagu,gdzie przyjezdni chlopcy dostaja niezle smary,nie wiem czy wogole po tej akcji decyduja sie na wysiadke w TORUNIU poniewaz juz nigdzie ich nie spotkalismy. Po tej akcji spadamy w okolice stadionu gdzie psy dostaja juz pierdolca po uslyszeniu ze byl dym,wiec wchodzimy na stadion. Tam znajduje sie ok 40-50 osobowa grupa smarkow z Polonii(wiekszosc to dzieciaki). Po obustronnych okrzykach wsumie nudy i nadchodzi przerwa,w tym czasie 8-10-u ELANOWCOW decyduje sie na wyskok na piwko do miejscowej drewutni,gdzie znajduje sie juz 5-u ELANOWCOW i w tym momecie wpada 30-o osobowa grupa samochodziarzy z Polonii i Stomilu. Po wymianie dech,kibli i lawek do drewutni ni zdolaja wejsc i biegna w strone nadchodzacych ELANOWCOW(cala ekipa szykowala sie na wjazd do sektora Polonii) Nasza 8-10-ka wycofuje sie pod kasy gdzie reszta naszej ekipy zaczyna zbiegac do bram. Tam wywiazuje sie zadyma z psami gdzie nie zdolalismy wyjsc poza stadion,nieliczni ktorym udalo sie wybiec biegna do pydziarzy ,ale ich tez zaczynaja napierdalac psy i wkoncu Polonia ze Stomilem ewakuuja sie do centrum a ci co sie odlaczyli walcza na kamienie itp. z nielicznymi ELANOWCAMI,ktorym udalo sie opuscic stadion. Po meczu decydujemy sie na szukanie ekipy ktora nam troche namieszala pod stadionem,wiec ustawiamy sie na Placu Rapackiego. Po dotarciu na umowione miejsce nasi samochodziarze jezdza po TORUNIU i na rogatkach w celu przechwycenia ekip przyjezdnych,jednak nie znajduja ich.Po ok 1 godziny po meczu dostajemy telefon od rzekomo STOMILU z checia ustawki. ELANA sie zgadza,wiec sciagamy ekipy jezdzace po TORUNIU. Tych ktorzy zostali bylo ok 30-40-u i oni wyczajaja czujki wystawione przez ekipe przyjezdnych w ok. 100-200 metrow od nas. Wiec wszyscy ruszaja do ataku. Pierwszy nalot rozgania Polonie i Stomil na ok 200 metrow,potem dolaczaja do nich inni napewno pijacy piwko w pobliskiej knajpie,wiec zaczyna sie prowokacja i kamionka. Pare samochodow zostaje rozbitych i ELANA i POLONIA zawija sie ze wzgledu na psiarnie. Po tamtych przebiegach spadamy ze starowki ,aby psy nas nie zawinely. I tak konczy sie dzien dymow w Toruniu.
Apator Toruń – Włókniarz Częstochowa 2002r
Apator Toruń – Włókniarz Częstochowa ( opis fana Włókniarza )
Wyjazd ten wypadł w bardzo nieodpowiednim dla nas terminie, bo w wakacje. Wyjechaliśmy z Cz-wy w 20 osób raczej niezbyt dobrego składu. Kilka godzin przed meczem meldujemy się w Grudziądzu u naszych ziomali i razem z nimi (13 osób) wyruszamy do Torunia. Po drodze zawijamy jeszcze 9 fanów Naprzodu Jędrzejów i wspólnie ponad 40-sto osobową grupą (ubraną w większości w czarne koszulki i bluzy) meldujemy się na osiedlu w okolicach stadionu. Zostawiamy fury i między blokami przemieszczamy się pod stadion. Tuż pod nim zostajemy przejęci przez psy, które robią nam trochę problemów (np. z powodu bandaży i owijek na łapach) po czym odprowadzają pod kasę dla gości. Tu znowu kolejny problem, bo nie dało rady wejść na bilety ulgowe. Psy węszyły aferę (dla tych częstochowskich, które pewnie przeczytają ten opis: skąd Wy K... bierzecie takie informacje???), co to niby miało nie być na tym meczu. Ostatecznie jednak wbijamy się na stadion. Pod stadionem dowiadujemy się od jednego z fanów Apatora, iż czekali na nas 40-sto osobową ekipą, ale nie wiedzieć czemu nie próbowali nic zdziałać wobec nas. Tuż przed meczem na stadionie pojawia się 15-sto osobowa chuliganów Polonii Bydgoszcz, która przyjechała m.in. po to by zweryfikować siłę chuliganów Apatora (Ci upierają się że byli w 50 na derbach w B-szczy, poloniści widzieli max. połowę z tej liczby). Ostatecznie nie zweryfikowali, bo Apator nie był widoczny na stadionie. Zarówno poloniści (którzy siedzieli sektor obok nas) jak i my (podczas spacerów po stadionie) poza pojedynczymi wyjątkami nie widzieliśmy chuliganki Apatora. Nie było też na meczu ekipy Elany (niektóre wieści mówiły że mają się pokazać ekipą, wg innych miało ich nie być). W międzyczasie fani Apatora dostają od nas propozycję walki 40/40 (świadkiem propozycji był jeden z polonistów). Nie wiedzieć czemu (torunian twierdził że nie mają ekipy) odmawiają, choć 1-2 godziny wcześniej podobna ilościowo ekipa czekała na nas. O ewentualnej walce torunian z bydgoszczanami także nie było mowy. Do końca meczu zatem było piknikowo i nic się już nie wydarzyło. Jak się potem okazało karty tego dnia rozdawał jednak kto inny - Zawisza Bydgoszcz. Kilkanaście kilometrów za Toruniem trafiają ekipę Polonii (która opuściła stadion po 5 biegu). Jak się potem okazało celem ataku byliśmy my, ale wobec pojawienia sie na horyzoncie lokalnych rywali zawiszacy zmienili plany. Pod koniec meczu (gdy było już po akcji na polonistów) dostajemy od nich propozycję ustawki. Początkowo chcieliśmy walczyć, ale ostatecznie odmawiamy zawiszakom walki. Po meczu powrót już bez przygód do domu (nasz do Cz-wy, a naszych ziomali do Grudziądza i J-jowa). Jak się okazało z wielkiej chmury (którą miał być ten mecz i możliwosci spotkania się wielu różnych ekip) mały deszcz. My z jednej strony mieliśmy trochę szczęścia, bo mogliśmy znaleźć się na miejscu polonistów i spotkać Zawiszę. Z drugiej strony spory niedosyt po Apatorze (który to już raz....), choć notabene jadąc na ten wyjazd na nich liczyliśmy w ostatniej kolejności.
środa, 17 lipca 2013
Polska - Rumunia 06.09.1995 Zabrze
Na ten mecz wybieramy się pociągiem (ok 350 osób głównie z Sosnowca + Legia).
Droga w tamtą strone w miare spokojna. Dojeżdżamy do Zabrza, kierujemy się pod stadion oczywiście w asyście psiarni. W ogóle psiarni tamtego dnia na mieście to jak w stanie wojennym.
Dochodzimy pod stadion, a tam lata 90-te w pełni. Już z daleka widać ganianki.
Setki osób w pomarańczowych flekach i widać , że większośc przyjechała niekoniecznie oglądać mecz ;-). Prawie wszyscy na sobie klubowe barwy.
Pijemy piwo, patrzymy na korone stadionu, a tam jakieś ganianki i to niezłe.
Kto to kogo znowu gania? . O ku***! Arka gania naszych.
Idzie fama, że potargali dwie nasze nowiutkie flagi. Bezsilność. Stoisz w ścisku przed stadionem, otoczony psami i nic nie możesz zrobić.Wydało się , że grupa od nas ok 50 osób przyjechała osobno autokarem i mieli ze sobą dwie flagi ( te skrojone). Byli na sektorze ok 30 min przed resztą grupy ( 350 osób). Tak , że Panowie Arkowcy dobrze wiecie ile było osób z Sosnowca na sektorze jak kroiliście flagi.Ale oczywiście akcja na Wasz plus.
W końcu wpadamy na stadion chwila awantury z Arką i między nami powstaje gruby kordon psów. Ok, Triada z przydupasami z lewej, nie da się dojśc , ale z prawej nikt nie pilnuje. Szybki rzut oka kto to?. A tu GKS Katowice, wymieszani z jakimiś piknikami. Ktoś za flagi wyłapać musi. Szybkie kopy. tamci uciekają na koniec sektora. Po chwili już i z tamtej strony mamy kordon.
Arka cały czas walczy z psami z kordonu, a my ten kordon z drugiej strony.
Na stadionie meksyk. Co drugi sektor ktoś się napierdala. Non stop coś lata nad głowami ( race,ławki, kamienie). Co chwile coś się pali na bieżni stadionu.
Na sam mecz to nie patrzałem, ani chwili :-). I tak cały mecz. Ekip obecnych na meczu nie będę wymieniał bo byli prawie wszyscy w różnych liczbach.
Kilka minut do końca meczu i kumpel mi podaje pomysł. Chodż na wcześniejszy pociąg ,ja wiem o której jest. Oki idziemy bo póżniej stąd się nie wyjedzie.
Wyszliśmy ledwo za brame stadionu, a tu już lecą jakieś trole z pasami ( bardzo popularna wówczas broń :-). Szybki rzut oka, czterech, ale młodsi od nas. Nie uciekamy. Chwila bijatyki, koleś trafiony klamrą z czymś ciężkim na końcu zalewa się farbą . Napastnicy chyba przestraszyli się widoku krwi bo uciekli.
No to szmata na łeb i idziemy dalej. Zatrzymuje nas psiarnia i pogotowie.
Zgadzamy się na szycie na miejscu. Kilka minut i koleś już z turbanem na głowie.
Zresztą w ten dzień dużo turbaniarzy chodziło po mieście ;-)
Zachodzimy na dworzec, a tam Górnik gania się z psami po peronach.
Te kurwy latają i pałują kogo popadnie. Do czasu, aż zaczynają się po kolei schodzić coraz to nowe ekipy. Co nowa ekipa w okolicy dworca to awantura coraz bardziej przybiera na sile. W końcu się zrobił taki burdel, że już nikt nic nie wie.
Psów coraz więcej, ale coraz to nowi kibice dochodzą. Leją się wszyscy z wszystkimi. I tak z godzine.W końcu psy opanowały okolice dworca, stoją na
peronie i wpuszczaja w zależnośći kto i gdzie jedzie. Oczywiśćie przed wejściem do pociągu zajebista ścieżka zdrowia.
Jest w końcu pociąg do Katowic. Postanowiliśmy się wmontować tyłem przez okna.
Lecimy nasypem dopadamy ostatnich wagonów i fru przez okna. Za nami postapiło podobnie kilkadziesiąt osób. W pociągu do Katowic wymieszana cała Polska.
Cały czas dalej awantury w pociągu i jeden tyszanin latający z bagnetem.
Starsi tyszanie pewno będą wiedzieć o kogo chodzi, ponieważ ten kolo się powiesił kilka lat póżniej, a wiem że była to persona znana w Tychach.
Podsumowywując, mogę powiedzieć , że był to jeden z moich lepszych meczów,
a dzisiejsi Arkowcy mogli by się uczyć od swoich poprzedników, bo nie będe ukrywał,że mieli wtedy naprawde dobrą bande.
Droga w tamtą strone w miare spokojna. Dojeżdżamy do Zabrza, kierujemy się pod stadion oczywiście w asyście psiarni. W ogóle psiarni tamtego dnia na mieście to jak w stanie wojennym.
Dochodzimy pod stadion, a tam lata 90-te w pełni. Już z daleka widać ganianki.
Setki osób w pomarańczowych flekach i widać , że większośc przyjechała niekoniecznie oglądać mecz ;-). Prawie wszyscy na sobie klubowe barwy.
Pijemy piwo, patrzymy na korone stadionu, a tam jakieś ganianki i to niezłe.
Kto to kogo znowu gania? . O ku***! Arka gania naszych.
Idzie fama, że potargali dwie nasze nowiutkie flagi. Bezsilność. Stoisz w ścisku przed stadionem, otoczony psami i nic nie możesz zrobić.Wydało się , że grupa od nas ok 50 osób przyjechała osobno autokarem i mieli ze sobą dwie flagi ( te skrojone). Byli na sektorze ok 30 min przed resztą grupy ( 350 osób). Tak , że Panowie Arkowcy dobrze wiecie ile było osób z Sosnowca na sektorze jak kroiliście flagi.Ale oczywiście akcja na Wasz plus.
W końcu wpadamy na stadion chwila awantury z Arką i między nami powstaje gruby kordon psów. Ok, Triada z przydupasami z lewej, nie da się dojśc , ale z prawej nikt nie pilnuje. Szybki rzut oka kto to?. A tu GKS Katowice, wymieszani z jakimiś piknikami. Ktoś za flagi wyłapać musi. Szybkie kopy. tamci uciekają na koniec sektora. Po chwili już i z tamtej strony mamy kordon.
Arka cały czas walczy z psami z kordonu, a my ten kordon z drugiej strony.
Na stadionie meksyk. Co drugi sektor ktoś się napierdala. Non stop coś lata nad głowami ( race,ławki, kamienie). Co chwile coś się pali na bieżni stadionu.
Na sam mecz to nie patrzałem, ani chwili :-). I tak cały mecz. Ekip obecnych na meczu nie będę wymieniał bo byli prawie wszyscy w różnych liczbach.
Kilka minut do końca meczu i kumpel mi podaje pomysł. Chodż na wcześniejszy pociąg ,ja wiem o której jest. Oki idziemy bo póżniej stąd się nie wyjedzie.
Wyszliśmy ledwo za brame stadionu, a tu już lecą jakieś trole z pasami ( bardzo popularna wówczas broń :-). Szybki rzut oka, czterech, ale młodsi od nas. Nie uciekamy. Chwila bijatyki, koleś trafiony klamrą z czymś ciężkim na końcu zalewa się farbą . Napastnicy chyba przestraszyli się widoku krwi bo uciekli.
No to szmata na łeb i idziemy dalej. Zatrzymuje nas psiarnia i pogotowie.
Zgadzamy się na szycie na miejscu. Kilka minut i koleś już z turbanem na głowie.
Zresztą w ten dzień dużo turbaniarzy chodziło po mieście ;-)
Zachodzimy na dworzec, a tam Górnik gania się z psami po peronach.
Te kurwy latają i pałują kogo popadnie. Do czasu, aż zaczynają się po kolei schodzić coraz to nowe ekipy. Co nowa ekipa w okolicy dworca to awantura coraz bardziej przybiera na sile. W końcu się zrobił taki burdel, że już nikt nic nie wie.
Psów coraz więcej, ale coraz to nowi kibice dochodzą. Leją się wszyscy z wszystkimi. I tak z godzine.W końcu psy opanowały okolice dworca, stoją na
peronie i wpuszczaja w zależnośći kto i gdzie jedzie. Oczywiśćie przed wejściem do pociągu zajebista ścieżka zdrowia.
Jest w końcu pociąg do Katowic. Postanowiliśmy się wmontować tyłem przez okna.
Lecimy nasypem dopadamy ostatnich wagonów i fru przez okna. Za nami postapiło podobnie kilkadziesiąt osób. W pociągu do Katowic wymieszana cała Polska.
Cały czas dalej awantury w pociągu i jeden tyszanin latający z bagnetem.
Starsi tyszanie pewno będą wiedzieć o kogo chodzi, ponieważ ten kolo się powiesił kilka lat póżniej, a wiem że była to persona znana w Tychach.
Podsumowywując, mogę powiedzieć , że był to jeden z moich lepszych meczów,
a dzisiejsi Arkowcy mogli by się uczyć od swoich poprzedników, bo nie będe ukrywał,że mieli wtedy naprawde dobrą bande.
Widzew Łódź - Wisła Kraków 2000r
Od czasu, gdy piłkarze Wisły znajdują się w ścisłej krajowej czołówce
mecze z Białą Gwiazdą mobilizują kibiców Widzewa. Nie inaczej było i
tym razem. Choć młyn widzewski był mniej liczny niż zazwyczaj, to prezentował
się on okazale. Fani RTS-u odpalili 35 rac, po jednej z bramek kilku z nich wbiegło
na boisko, natomiast po zakończeniu meczu z radości wpadło na murawę kilkuset kibiców Widzewa. Zawiedli natomiast kibice Wisły, którzy zameldowali się w Łodzi zaledwie w kilkanaście osób. W szeregach fanów krakowskich niektórzy tłumaczą słabsze liczby wyjazdowe na początku obecnego sezonu zbieraniem kasy na wyjazd do Barcelony, jednakże nawet ich bardziej obiektywni koledzy przyznają, że nie jest to żadne wytłumaczenie.
Sporym wydarzeniem był niemal zupełny brak kibiców Wisły Kraków w Łodzi na meczu z
Widzewem. Wiślacy pojawili się w 13 osób i jak stwierdzili, byli zdziwieni postawą
fanów Widzewa. Łodzianie po meczu się rozeszli, podczas gdy wiślacy sami musieli
zatroszczyć się o swoją skórę. Opowiada jeden z wiślaków, który również miał zamiar
jechać do Łodzi, jednak tam nie dotarł: - Na dworcu zebrało się nas całych... trzech.
Przed wyjazdem poszliśmy na miasto, a tam udało się wypromować beczkę piwa. Wobec czego
poszliśmy z nią na dworzec, a tam z kolei okazało się, że pociąg już odjechał.
Popatrzyliśmy na rozkład jazdy i wyszło nam, że szybciej niż kolejny pociąg do
Łodzi odjeżdża inny, w kierunku Wrocławia. Zresztą z beczką na stadion mielibyśmy
niewielkie szanse wejścia. I wylądowaliśmy u koleżków ze Śląska. Spotkanie krakowsko - wrocławskie było owocne.
Zgromadzone naprędce przez fanów WKS środki pozwoliły na zorganizowanie sympatycznej imprezy. Na swoje
nieszczęście gospodarza nie było w domu, wobec tego atmosfera była żartobliwa. Tak dla jaj odwrócono do
góry nogami pralkę i lodówkę oraz zrobiono kilka innych kawałów w podobnym stylu. Jakoś nikt nie chciał
sprawdzać jaka będzie reakcja gospodarza, zwłaszcza na widok dżemu na ścianach, rozbitego akwarium (żeby
się ryby nie potopiły) i zdechłej nagle w niewyjaśnionych okolicznościach papugi. Teraz nieroztropny gospodarz z pewnością bardzo żałuje, że wiślacy nie dotarli jednak do Łodzi.
Na mecz do Łodzi Wisła jedzie w 17 osób! Ogromny wstyd, gdyż do Łodzi zawsze jeździła spora grupka kibiców, a po za tym od kibiców mistrza Polski powinno się wymagać więcej.
mecze z Białą Gwiazdą mobilizują kibiców Widzewa. Nie inaczej było i
tym razem. Choć młyn widzewski był mniej liczny niż zazwyczaj, to prezentował
się on okazale. Fani RTS-u odpalili 35 rac, po jednej z bramek kilku z nich wbiegło
na boisko, natomiast po zakończeniu meczu z radości wpadło na murawę kilkuset kibiców Widzewa. Zawiedli natomiast kibice Wisły, którzy zameldowali się w Łodzi zaledwie w kilkanaście osób. W szeregach fanów krakowskich niektórzy tłumaczą słabsze liczby wyjazdowe na początku obecnego sezonu zbieraniem kasy na wyjazd do Barcelony, jednakże nawet ich bardziej obiektywni koledzy przyznają, że nie jest to żadne wytłumaczenie.
Sporym wydarzeniem był niemal zupełny brak kibiców Wisły Kraków w Łodzi na meczu z
Widzewem. Wiślacy pojawili się w 13 osób i jak stwierdzili, byli zdziwieni postawą
fanów Widzewa. Łodzianie po meczu się rozeszli, podczas gdy wiślacy sami musieli
zatroszczyć się o swoją skórę. Opowiada jeden z wiślaków, który również miał zamiar
jechać do Łodzi, jednak tam nie dotarł: - Na dworcu zebrało się nas całych... trzech.
Przed wyjazdem poszliśmy na miasto, a tam udało się wypromować beczkę piwa. Wobec czego
poszliśmy z nią na dworzec, a tam z kolei okazało się, że pociąg już odjechał.
Popatrzyliśmy na rozkład jazdy i wyszło nam, że szybciej niż kolejny pociąg do
Łodzi odjeżdża inny, w kierunku Wrocławia. Zresztą z beczką na stadion mielibyśmy
niewielkie szanse wejścia. I wylądowaliśmy u koleżków ze Śląska. Spotkanie krakowsko - wrocławskie było owocne.
Zgromadzone naprędce przez fanów WKS środki pozwoliły na zorganizowanie sympatycznej imprezy. Na swoje
nieszczęście gospodarza nie było w domu, wobec tego atmosfera była żartobliwa. Tak dla jaj odwrócono do
góry nogami pralkę i lodówkę oraz zrobiono kilka innych kawałów w podobnym stylu. Jakoś nikt nie chciał
sprawdzać jaka będzie reakcja gospodarza, zwłaszcza na widok dżemu na ścianach, rozbitego akwarium (żeby
się ryby nie potopiły) i zdechłej nagle w niewyjaśnionych okolicznościach papugi. Teraz nieroztropny gospodarz z pewnością bardzo żałuje, że wiślacy nie dotarli jednak do Łodzi.
Na mecz do Łodzi Wisła jedzie w 17 osób! Ogromny wstyd, gdyż do Łodzi zawsze jeździła spora grupka kibiców, a po za tym od kibiców mistrza Polski powinno się wymagać więcej.
wtorek, 16 lipca 2013
Spodek 1998
Na Spodek było ciśnienie od kilku dni, szczególnie po wydarzeniach słupskich, zanim jednak do tego doszło trzeba było wcześniej zakupić u nas w klubie bilet wstępu na imprezę. Wjazdek na Limanowskiego przysłano 100, szybko okazało się, że to za mało, więc niektórzy do Katowic wybierali się w ciemno – chodziły słuchy, że na miejscu z różnych powodów nie będzie można nabyć biletów.
Zbieraliśmy się dość wcześnie, bowiem chcieliśmy, podobnie jak rok wcześniej, jechać bez balastu. Uzbierało się nas na dworcu ponad 50 typa (świeżo powstali Berzowcy plus trochę małolatów). Wbiliśmy się do pociągu, ale ktoś coś zaczął mówić, że jednak jedziemy następnym. Nie pamiętam powodu – bardzo zmęczony byłem pomimo wczesnej pory (w tamtym okresie dość mocno finansowałem pewien browar z miasta z którym od niedawna łączą nas przyjazne stosunki), ale musiał do mnie dotrzeć, bowiem ustaliliśmy, że podjedziemy sobie na Raków, do nieistniejącego już lokalu „Przystanek”.
Nie trudno się domyślić, że poziom promili wzrastał we mnie dość szybko. W całkiem niezłych humorkach wbiliśmy się do kolejnego pociągu. W środku byli ci, co nie trzeba, ale jacyś tacy mało upierdliwi. Łącznie nas było gdzieś ze 150 osób (przy liczeniach wychodziło sto czterdzieści parę, ale non stop ktoś się kręcił, więc te półtorej setki jest liczbą mocno prawdopodobną).
Podróż nad wyraz spokojna, ale w powietrzu czuło się, że będzie grubo. Rd i Kr (dwóch Berzowców) opowiadało jak było na pogrzebie śp. Przemka Czai w Słupsku. Milej się przysłuchiwało upłynniając zapasy, jakie miałem w plecaku. Do Katowic dojechałem już całkiem gotowy.
Wygramoliliśmy się z dworca, gdzie częstochowskie pieski dostały wsparcie miejscowych, a że chwilę na to czekaliśmy, to zrobiłem się jakiś taki nerwowy. Nie pamiętam swojego bełkotu, ale zapewne fonia jak i wizja mojej osoby, którą odbierał dowodzący „naszymi” kundlami – skądinąd znany mi już wcześniej z paru incydentów – nie była najciekawsza. Na głowie (nie na twarzy) miałem założoną kominiarkę w barwach, ale ta była jakoś tak niedbale uformowana, że od razu zauważalne były otwory na oczy i usta.
Po tej mojej pyskówce usłyszałem tylko:
- Tobie [ochrona danych osobowych ], po tej kominiarce, to widzę, że się spieszy do awantur, ale w tym stanie to najpierw na izbę możesz trafić.
*****, szach i mat. Bezwzględnie.
W końcu ruszyliśmy, jednak na rondzie przed Spodkiem musieliśmy się zatrzymać. Pod kasami była jakaś jazda. Z daleka nie było widać kto kogo, ale przez psie szczekaczki usłyszeliśmy, że biją się Górnik z Gieksą.
Nudne było przyglądanie się z daleka, a i nasza obstawa traktowała nas lajtowo, więc spokojnie w kilku urwaliśmy się i wbiliśmy w podziemia. Zaraz jakaś grupka musiała przed nami rwać. Nie wiem, czy to byli kibole, czy ktoś przypadkowy. Sz widział jakiś szalik, ale był w stanie po spożyciu, więc kłócić się nie będę. Jeszcze kogoś walnęliśmy w ryj, i ktoś od nas przybiegł mówiąc, że idziemy pod Spodek.
Momentalnie dołączamy do grupy, tradycyjnie idąc z przodu. Psy jakoś dziwnie nas obstawiały idąc z boku, ale dopiero od połowy stawki.
Prawda jest taka, że awantury były w tym dniu im na rękę. Oczywiście jeśli tłukli się kibole między sobą. W sumie od tragedii w Słupsku minął zaledwie tydzień. Po tym wydarzeniu wieszano – jak by to ironicznie nie zabrzmiało, tak właśnie było – na nich psy. W Spodku istniało zagrożenie, że chuligani się zjednoczą, i pokażą po raz kolejny w tak krótkim czasie społeczeństwu, że ta nasza policja jest naprawdę słaba. Potrafią się jedynie pastwić nad kibicami (na zakończenie rundy jesiennej’97 wybuchła afera z kasetą na której zarejestrowane były agresywne zachowania psów przy okazji derbów Trójmiasta, teraz Słupsk), nie radząc sobie z bandytyzmem. Reputacja policji leciała na łeb na szyję. Pokazanie, że są potrzebni, bo kibice to jednak agresywne bydło, było bardzo wskazane. Każdy zdrowo myślący, wiedział, że w tym dniu coś się wydarzy.
Policja umiała wykorzystać to w następnych dniach w nagłośnionej propagandzie.
Wracając do tego co było dalej. Idziemy, a na wprost nas stoi spora grupa, również dość licho obstawiona. Momentalnie na siebie ruszamy. Dochodzi do wymiany strzałów, jednak psy szybko nas rozdzielają (bynajmniej nie te, które nas prowadziły).
Cały czas byłem przekonany, że tą ekipą był GKS Katowice (większość z ich grupy z przodu była bez barw), ale kilka dni później w „Dzienniku Zachodnim” na pierwszej stronie była fotorelacja z krwawego Spodka, gdzie znalazło się zdjęcie z tego starcia. Cały nasz przód to same znajome ryje Berzowców, natomiast u jednego z rywali wystaje niebieski szalik, który sugeruje, że był to jednak Ruch (równie dobrze mógł to być szal Banika Ostrava).
Mniejsza o to, już i tak jesteśmy prowadzeni pod swoje wejście. Niedaleko stoi grupa ponad 20 młodych typów. Coś tam drą się „GKS Katowice” – teraz nie mam żadnych wątpliwości . Obok mnie D, dalej bardzo aktywny i szanowany Berzowiec. Proste pytanie:
- Jedziemy?
- Czekaj, jak podejdziemy bliżej, bo nam spierdolą – w sumie rozumowanie logiczne.
Gdy mamy ze dwadzieścia metrów ruszamy w ich stronę, nawet nie poczekali... Ehh, a człowiek tak sobie biega... Najlepsze jest jednak to, że w momencie w którym odpuściliśmy, okazało się, że nikogo za sobą nie pociągnęliśmy.
„Ładnie” – tym bardziej, że psy się już trochę wkurwiły. D wyłapał parę gum, a mnie postanowili sobie zatrzymać, przy czym działo się to już jak wróciłem do grupy. Ktoś od nas złapał mnie za plecak i mocno szarpał do tyłu, a psy szarpały do przodu. Wyłapałem jakąś gumą, aż się wkurwiłem, i zajebałem mu z kopa. Ktoś jeszcze do kopaniny dołączył, i to był sygnał dla mundurowych, by odpuścić.
- Pojebany jesteś? Zobaczysz, że dzisiaj coś ci się stanie. Przetrzeźwiej! – nawrzucał mi trochę Sp, choć prawdę powiedziawszy to bieganie przy styczniowej aurze, bardzo pomagało w wydalaniu procentów z organizmu, i w sumie ja tam się dobrze czułem. Inna sprawa, co by wykazał alkomat w tym momencie – Może byś chociaż kominiarkę na twarz zaciągnął? Zobaczysz, że Cię dzisiaj zawiną – dopiero teraz sobie uświadomiłem, że czapkę – niewidkę mam na głowie, ale twarzyczki sobie nie zasłoniłem w żadnym momencie.
W każdym razie dostaliśmy się pod swoje wejście. Tym samym na halę mieli dostać się fani ŁKSu wsparci przez GKS Tychy (łącznie ok.150 typa, w tym podobno 40 z Łodzi – taką liczbę podał później ktoś z tyszan), których psy podprowadziły po chwili. Łatwo się domyślić, że na dzień dobry obie strony obrzuciły się wyzwiskami, a po chwili próbowaliśmy już dobrać się sobie nawzajem do skóry.
Z boku musiało to dziwnie wyglądać, gdyż między nami stały psy, które pałowały raz jednych raz drugich. Właściwie to, o co tysko – łódzkiej grupie chodziło, to już sam nie wiem. Najpierw jechali po nas, gdy do akcji wkroczyły psy intonowali bardzo popularne w tym dniu:
- Bijcie nas po głowach!! Bijcie nas po głowach!!
Gdy psy odpuszczały znów startowali do nas. Dochodzę do wniosku, że gdybyśmy jednak razem uderzyli na psiarskich przyniosłoby to jakiś efekt, bo tak to żadna ze stron przebić się nie mogła, a jedynie zbierała pałami.
Trochę skłamałem, że nikt się nie przebił. Próbowałem wjechać w psa z buta, ale ten mi się odsunął i znalazłem się po drugiej stronie. U rywali chwilowa konsternacja, zajebać mi czy nie, w końcu byłem po ich stronie sam. Ten moment wykorzystało dwóch mundurowych, którzy złapali mnie za bety i przeciągnęli koło tyszan i łodzian. Któryś z psów rzucił do mnie:
- Ściągaj to – wskazując na czerwono – niebieską kominiarkę, która teraz skrzętnie ukrywała moją twarz. Nie bardzo się do tego spieszyłem więc chciał sam to zrobić, ale w tym momencie ktoś mu buta chyba wypłacił.
Jakoś sobie psy dziwnie ze mną stanęły, bowiem było ich w tym miejscu tylko dwóch, a obok stali chuligani GKSu & ŁKSu. Któryś z nich zajebał psu, inny krzyknął:
- Puśćcie go! – podziałało, po chwili już byłem ze swoimi. Machnąłem jeszcze ręką w stronę moich wybawców. Po raz drugi w tym dniu udało mi się uniknąć zwinięcia, choć gdyby to nie było zaraz po Słupsku, to nie wiem czy udałoby mi się wywinąć tak łatwo.
Jakoś ta sytuacja stała się sygnałem by wszystko się uspokoiło. Ci od nas, którzy mieli bilety zaczęli powoli wchodzić na halę. Ja trafiłem na jakąś kobitę z FOSY (taka firma ochroniarska, która miała zabezpieczać turniej), jakież to upierdliwe babsko było. Dojebała się do kominiarki. Po kilkuminutowych kłótniach odpuściłem. Znaczy się nie dałem czapki do depozytu jak sobie miła pani życzyła, a podałem Sp, który już w sposób mniej przypałowy przemycił ją na halę.
Gdy zajmowaliśmy sektor, w Spodku już było gorąco. Gieksa, w tym momencie ok. 100, może 150, była atakowana z dwóch stron. Z lewej okładał ich Ruch w ok. 80 typa, a z drugiej strony Górnik (ok.100). Jakoś się to uspokoiło, choć katowiczanie zmuszeni byli w pewnym momencie do opuszczenia swoich miejsc. Ruch miał sporą chrapę na dwie flagi GKSu podwieszone do sufitu, ale to jednak było nieosiągalne.
W końcu Spodek zaczął się wypełniać. Nasze miejsca były tak usytuowane, że po prawej stronie nie było obok nas nikogo. Po lewej był sektor wolny (rok wcześniej siedział tam Widzew). Nas razem z Odrą Wodzisław (zgoda już praktycznie w tamtym okresie zdychała, ale wodzisławianie grali na tym turnieju, więc siedzieli z nami) ok. 180 ( z Wodzika maksymalnie 30 typa), przy czym nie wszyscy weszli na halę, bowiem nie każdy z potrzebujących zdołał zaopatrzyć się przed halą w wejściówki (ostatni weszli dopiero po zamieszkach).
Najlepszy myk podobno zrobiła tysko – łódzka grupa. Piszę podobno, gdyż w tym momencie ja byłem już wewnątrz, a zrelacjonowali mi ją kolesie. Po prostu wbili się do środka przez szybę, od razu atakując stojący w holu Ruch. Podobno chwilę się ładnie młócili.
Wracając do umiejscowienia ekip, to tak:
Dalej za tym wolnym sektorem siedział Ruch (ok. 1800), później GKS (1000), Górnik (700) i Wisła (120). Pod nami usadowili się później ŁKS z Tychami (wspomniane już 150 osób). Z grających w turnieju zabrakło na hali jedynie Lecha, którego nie wpuszczono do środka. Ktoś z FOSY mówił, że mieli siedzieć właśnie między nami, a Ruchem...
Początek imprezy był spokojny, choć wewnątrz Spodka nie było widać w ogóle psów, jedynie niedaleko nas stała grupka kilku starszych stopniem, którzy chyba byli sztabem decyzyjnym, i obserwowali przebieg turnieju.
Nie domyślając się co nas niedługo czeka w trzy osoby poszliśmy połazić po hali. Był ze mną Pk – dzisiejszy emigrant, i jeszcze ktoś, ale już nie kojarzę kto był z nami. Po miejscach siedzących na dole wokół band boiska spokojnie mogliśmy się przemieszczać, ale na teren przeznaczony dla grajków nie można było się dostać bez odpowiedniego identyfikatora. Rok wcześniej takowy udostępnił Jacek Krzynówek (będzie okazja by opisać Spodek’97 i przedstawić nieznane fakty z życiorysu najlepszego obecnie piłkarza Polski, a chłopak ...był kumaty ), teraz trzeba było sobie radzić inaczej.
Właśnie w sezonie 97/98 zaczęto na Rakowie wyrabiać identyfikatory. Zrobiłem sobie, a co. Teraz postanowiłem użyć go w sposób niekoniecznie zgodny z pierwotnymi przeznaczeniem. Miałem na sobie bluzę na zamek, w który włożyłem identyfikator. Z daleka wyglądało to jak prawdziwy, więc nikt się mnie nie czepiał. Spokojnie sobie pochodziłem między zawodnikami różnych klubów, pozostali niestety nie mogli przemieszczać się wraz ze mną. Dzięki mojej przepustce, mogłem np. z bardzo bliska obejrzeć po raz drugi w tym dniu ekipę ŁKSu i Tychów.
W końcu znudziło mi się samotne łażenie i wróciłem do swoich kompanów, którzy właśnie zagadnęli Jaromira Więprzęcia, ówczesnego piłkarza Rakowa. Chwilę szczerze porozmawialiśmy (szczególnie intrygowało nas, czy Raków zamierza walczyć o utrzymanie na wiosnę na poważnie).
Tak gdzieś koło trzeciego meczu w turnieju ponad nami coś się zaczęło. Kilkanaście metrów od nas doszło do walki GKSu Katowice z Górnikiem. W ruch poszły paski, drewniane kawałki oparć, ale furorę robiły całe siedziska, które stosunkowo łatwo było wyrwać. Taka amunicja latała dość często i gęsto, raz z jednej strony, raz z drugiej. Gdy Żabole zaczynali się wycofywać, z drugiej strony uderzyła w nich Wisła. Widok naprawdę nie do opisania. Ktoś spada kilka metrów w dół, dopada go kilka osób i napierdala czym popadnie, po chwili to oni stają się ofiarą innych agresorów.
„Heysel. *****, jak Boga kocham polskie Heysel” – dziwne myśli przeszły mi przez głowę, gdy jako obserwator z tak bliskiej odległości byłem świadkiem krwawych wydarzeń.
- U nas też się coś dzieje – głos Pk oderwał mnie od moich myśli. W tym momencie dopiero spojrzałem na nasz sektor.
Zaczęło coś latać między nami, a łódzko – tyską grupą.
„Jak my się tam dostaniemy” – do przebycia była prawie cała długość hali, a w tym momencie linia frontu, już nie była jednoznaczna. Przypadkowe osoby zaczęły się głębić wokół boiska. Spiker próbował zapanować nad tłumem, lecz tej machiny już nikt nie mógł zatrzymać.
Jak najszybciej dostaliśmy się do swoich. Na swoim miejscu znalazłem fleka, szalik, plecak i metalową trąbkę, którą jeszcze w pociągu zarekwirowałem Pf. ***** znowu zapomniałem założyć kominiarki, ale jakoś o tym, w tym momencie nie myślałem. Zarzuciłem wszystko na siebie, i rozpracowałem krzesełko, które zaraz wylądowało, wśród osób na dole.
Nikt z nas nie dążył do konfrontacji wręcz. Obie ekipy ciskały wszelkiej maści przedmiotami (podobno wszystko zaczęło się od owoców i bułek). Tak się rozglądam, patrzę, a tam Ż staje na barierce i skacze w tłum Tychów i ŁKSu.
„Wariat, ***** wariat” – nie czas na rozmyślania, nie wiem co się stało z Ż, straciłem go z oczu, bowiem musiałem uchylić się przed nadlatującym krzesełkiem. Podszedłem najbliżej barierki, by mieć pełny przegląd sytuacji. Ujrzałem komiczną sytuację, gdy Go został przygnieciony rzędem sześciu krzesełek, które wyrwał Sw. Zamiast je rozczłonkować próbował cisnąć wszystkimi naraz. Poleciały ledwie kilka rzędów w dół trafiając nieświadomego zagrożenia Go.
Śmiać się jeszcze będzie z tego czas, teraz liczy się awanta. Znudziło mnie rzucanie krzesełkami. Podbiegłem do schodów. Rywale pod naporem bombardowania wycofali się z zajmowanych miejsc, kilku jednak stało pod ścianą.
Pamiętam typa w dłuższych włosach, który krzyczał do reszty:
- Nie spierdalać! – w tym momencie przechyliłem się przez barierkę i wypłaciłem mu dwie bomby w głowę. Nie był koleś świadomy zagrożenia (stał do mnie tyłem), więc od razu się zerwał.
Kilku tyszan rozkminiło, że na tych schodach jestem sam, więc szybko stałem się obiektem bombardowania. Zacząłem więc rwać na górę, do swoich. Jeszcze tylko odwróciłem się na chwilę, by zobaczyć, czy ktoś za mną nie biegnie, i wtedy ścięło mnie z nóg. Prosto w szyję zostałem trafiony krzesłem. Adrenalina była zbyt wielka, by móc od razu odczuwać jakiś ból. Momentalnie się podniosłem, i tymże krzesełkiem trafiłem jakiegoś młodego typa prosto w łeb.
Wbiegłem na górę. Jakiś spanikowany typ z FOSY, zatarasował mi drogę, szybko jednak zmuszony został by zniknąć mi z oczu. Wzrok miałem skierowany w stronę sektora Ruchu. Właśnie stamtąd ktoś się przemieszczał w naszym kierunku. Pobiegłem po tych schodach w tamtą stronę. Akurat byłem na górze, gdy zamajaczyła przede mną postać wbiegająca na miejsce w którym stoję. Szybko zrobiłem użytek z trąbki. Efekt – koleś po ciosie w głowę stoczył się po schodach, a metalowa konstrukcja mojej broni uległa zniekształceniu.
Stojący parę metrów nade mną K, D i Kp zaczęli krzyczeć:
- Nie! – spowodowało to powstrzymanie się od dalszych ataków. K zwięźle wyjaśnił o co chodzi:
- Oni chcą razem na Tychy – rzeczywiście młoda ekipa Ruchu, po chwili krzyczała w moją stronę „układ na Tychy, układ na Tychy”.
- Dobra, za mną! – przejąłem dowodzenie, ciekawe, że dołem pobiegli ze mną tylko Chorzowscy. Chłopaki od nas w dalszym ciągu bombardowali z góry. Tysko – łódzka grupa ponownie zerwała się kilkanaście metrów, i tam się zatrzymali. Gdyby w tym momencie, nastąpił na nich frontalny atak, sądzę, że dla nich ten turniej by się zakończył. Jednak otaczający mnie Ruchofani, byli już ukontentowani. Jeden z nich przybił ze mną piątkę, i powiedział:
- Fajny dym, Medalik – może i fajny, ale kurna coś jest nie tak. Ruchu jest coś więcej już u góry, i wjechali nam na plecy. Szybko rozkminiłem sytuację:
stoję sam wśród Ruchu, spod fleka wystaję mi przewiązany na szyi szalik (miałem taki ładny łączony Raków-Odra) – nieciekawie.
Do tego dochodzi jeszcze ten typ, co go znokautowałem trąbką, też tu jest, ale na razie to oni sami nie kminią co jest grane. Taki głupi nie jestem, żeby czekać, aż mnie któryś w łeb pierdolnie. Szybko się zawinąłem na górę.
To co zastałem to był dramat. Spanikowany tłum zaczął rwać po krzesełkach w górę. Ci, którzy się chcieli bić od nas byli w mniejszości. Wszystko się zerwało na korytarz. Chwilę próbowałem powalczyć, nawet wjechałem z buta w pierwszego z agresorów, ale po chwili Ruchu zrobiło się więcej. Krótka wymiana ciosów i wycofałem się do reszty. Nie wiem jak do tego doszło, ale tłum wessał mnie w sam środek.
Teraz byłem ugotowany. Nie miałem wpływu na nic, w samym środku, ***** ani ruszyć się w lewo, ani w prawo – taki był ścisk wystraszonych baranów. W pewnym momencie wyjebało się parę osób, ja na nie, na mnie kolejne.
„ku***, uduszą mnie” – optymizmu próżno było szukać w moich myślach – „Na Heysel przecież były ofiary śmiertelne”.
Dzięki Bogu stało się coś, co odegnało złe myśli. Z perspektywy czasu jest to komiczne, ale wtedy wyzwoliło złość. Przygnieciony przez baranów zgubiłem buta. Tego było już mi dość. Patrzę, a Mz też przygnieciony drze się na wszystkich i ich napierdala. Zacząłem robić to samo. Po chwili ścisk zelżał. Myli się ktoś, jeśli pomyśli, że moja to zasługa. Po prostu jakąś barierkę za naszymi plecami szlag trafił, i barany zaczęły rwać dalej. Prosto w stronę sektora Wisły. Tłum zabrał mnie ze sobą… bez buta…
Krakowianie widząc nas od razu stanęli gotowi do konfrontacji, do takowej nie doszło, bo skumali, że nie jest to agresja przeciw nim. Pamiętam, jak jeden krzyknął w naszą stronę:
- Spierdalacie przed Ruchem? Okej, ale spróbujcie ruszyć się dalej, to w Was wjeżdżamy – biorąc pod uwagę, że w rękach co poniektórych wiślaków coś się błyszczało, barany wzięły sobie to mocno do serca.
Spokojnie wróciłem na miejsce, gdzie leżał mój but. Po chwili biegłem już do ekipy, która próbowała się jeszcze z Chorzowskimi, i w tym momencie jak coś nie pierdolnie.
Syk i gryzący dym.
Jak się okazało to Pk cisnął gaśnicą, w stronę Ruchu, a ta po prostu eksplodowała
Jakby to był sygnał do zaprzestania bojów, bowiem w tym momencie nie awanturujący się fani Ruchu zaczęli śpiewać „dla Przemka minuta ciszy”. Podchwycili wszyscy. Cała hala, przed kilkoma sekundami arena krwawych starć, zamarła. Wszyscy unieśli w górę szaliki, i w milczeniu złożyli hołd zamordowanemu w Słupsku dzieciakowi.
Ktoś z Gieksy wychylił się z okrzykiem „United hooligans”, ale nie spotkało się to z aplauzem hali.
Wróciłem na swoje miejsce, usiadłem sobie na krześle, jeszcze mocno wkurwiony, na postawę Ruchu. Ktoś tam miał zdobyczną czapeczkę Ruchu (taka tekturowa z herbem – większość osób od nich była w to przyodziana), zabrałem ją i podpaliłem. Dojebał się jakiś palant z FOSY, ale w tym momencie adrenalina już opadła, poczułem ostry ból szyi, ponadto zaczęło mnie gryźć w płucach. Chwycił mnie ostry kaszel, taki przerażająco duszący. W momencie zrobiłem się zielony na twarzy. Ktoś szybko doszedł do wniosku:
- To po tej gaśnicy.
- Za...raz przej...dzie – wybełkotałem, ale Msz zdecydował, oznajmiając to typom z FOSY, głosem nie znoszącym sprzeciwu:
- Do karetki z nim.
„Nie no *****, nie róbmy popeliny, zaraz mi przejdzie” – nawet nie zdążyłem tego powiedzieć, gdy dwóch ochraniarzy wzięło mnie pod ręce i zanieśli do karetki.
Patrzę, a tam przerażony Hn pierdoli coś, że mu nogę złamali, i że on musi do szpitala. Lekarz mówi, że nie stwierdza złamania, a ten dalej swoje. Wrzucili go do karetki. Ja nie chciałem, ale ci z FOSY powiedzieli lekarzowi, co i jak, i nawet nie miałem nic do powiedzenia. Jechałem sobie do szpitala w Kostuchnie (jakoś tak raźniej mi na duszy było, gdy usłyszałem nazwę ).
W karetce dalej się dusiłem, na miejscu wynieśli mnie na noszach. Dostałem jakiś pieprzony zastrzyk, od razu pod kroplówkę. Usztywnili mi kark, i dowiedziałem się, że zostaję na obserwację.
„Taki ****, jak tu zostanę”
Już wtedy wiedziałem, że te ich podejrzenia zatrucia organizmu jakimiś chemikaliami, nie są zbyt groźne, więc nie zamierzałem zostawać z dala od domu w szpitalu (parę razy później, też tak robiłem ). W gabinecie, obok mnie leżał młody typ z Tychów, ktoś go dusił.
„Fajnie musiałeś mieć”, ale szybko przestałem nim się interesować. Trzeba jakoś wrócić na halę. Po jakimś czasie wyszedłem na korytarz, ale dalej byłem podłączony pod kroplówkę. Cały hol był zajęty przez wielu zakrwawionych młodych typów.
„Zdecydowanie to miejsce nie jest dla mnie”
Znalazłem kilka osób od nas, więc zaraz odinstalowałem się od kroplówki, i zdecydowałem, że wracamy.
Jakiś typ, wytłumaczył nam jak dojechać do Spodka. Nie był sposób prosty, w związku z tym, padło hasło:
- Jedziemy taksą, ile kto ma kasy?
Milionerami, to chłopaki nie byli, ale jeden ze szczurów zadeklarował się:
- Ja mogę drajwerowi w zastaw dać dokumenty, w Częstochowie się złożymy i prześlemy mu kasę.
Dobra pomysł niezły, poszedłem mediować na postój. Kaftan na szyi i długa opowieść urzekły kierowcę. Transport był, z tym że okazało się, iż młody ma tylko jakiś papier zaświadczający tożsamość, a nie białko. Drajwer na taki układ nie chciał iść.
Był z nami Hn, więc pomny jak to spanikowany marudził przy „erce”, delikatnie mu zasugerowałem (czyt. palnąłem go w łeb, krzycząc „Dawaj białko!”), by zastawił swój dowód.
W taki sposób w 4 osoby dotarliśmy do Spodka. Trochę budziłem wśród swoich sensację z moim nowym szalikiem, pozostali dodali jeszcze jak to z kroplówką opuszczałem szpital, więc hit sezonu już był.
Prawie dwie godziny nas nie było, jednak jedyne co mnie ominęło, a godne odnotowania, to wypowiedzi rzeczników wszystkich ekip, zapewniające organizatorów, że do końca imprezy będzie już spokój.
Podsumowując: jedna osoba została od nas hospitalizowana, kilkunastu (w tym mnie) udzielono jakiejś pomocy medycznej, straciliśmy co najmniej cztery szale na rzecz Ruchu. W naszych rękach były dwa szale Niebieskich i kilka czapeczek (tych tekturowych).
Do końca imprezy już totalny spokój. Po odpadnięciu Rakowa, wychodzimy z hali, wraz z nami Spodek opuszcza Odra (choć ich zespół grał jeszcze). Ogólnie większość wodzisławian, nie nadawała się na tego typu imprezy. W walkach uczestniczyło ich tylko kilku (trzech, może czterech). Ogólnie w tym dniu większość doszła do wniosku, że ta zgoda nie ma najmniejszego sensu, co stało się faktem niedługo później.
Reasumując turniej, jakiego nigdy się już w Polsce nie doczekamy. Jak dla mnie chuligańskie Top3 wraz z Polska-Anglia’93 i Ruch-ŁKS’04 (kolejność przypadkowa). Wypadliśmy na nim jednak dość blado. Najbardziej boli postawa w konfrontacji z Ruchem, atakowało ich nas ok.40. W rozmowach na korytarzu, jeden z tyszan, zadał mi pytanie:
- Dlaczego tak zdupiliście przed Ruchem?
Co można było odpowiedzieć. Tłumaczyłem się tym „układem na Tychy”, z którego szybko Chorzowscy się wyłamali, ale sam wiedziałem, że to niczego nie usprawiedliwia.
W Spodku chuliganów mieliśmy może ze czterdziestu, gdyby wszyscy stali w jednym miejscu, to mogłoby to wyglądać inaczej, jednak byliśmy rozbici, i panika baranów zwyciężyła głos zdrowego rozsądku (dużo bardziej poszkodowani byli ci, którzy spierdalali, niż ci, którzy aktywnie uczestniczyli w dymie).
Fakt jest taki, że rok 1998 był dla nas w dziedzinie organizacji chuliganki przełomowy, nie najlepszy, ale najaktywniejszy na tej niwie, a ze Spodka szybko wyciągnęliśmy naukę.
Telewizja zrobiła niezłe szoł z zajść na turnieju, na szczęście dla mnie nasz sektor pokazano tylko raz, gdzie widać wyraźnie Pk, który okłada typa z Ruchu, a obok Sp jest brany na buty przez kilku Niebieskich i traci szal. Wmówiłem jareckim, że u nas się nic nie działo. Tak bladych rodziców nigdy nie widziałem, jak wtedy gdy wszedłem do domu.
O komórce siedem lat temu mogłem co najwyżej pomarzyć, a jak wyszedłem z rańca, to wróciłem późnym wieczorem. Reakcja jareckich chyba nie dziwi.
Pozbyłem się oczywiście wcześniej opatrunku z szyi, a sine miejsce wytłumaczyłem, że uderzył mnie ktoś od nas przez przypadek łokciem, jak zrywaliśmy się z hali, gdy chuligani rozpoczęli awanturę .
Matula wysłała mnie na pogotowie, więc pojechałem ze Sp. Zapisali mi jakieś okłady i coś tam. Przez tydzień Sp, poobijany, a jakże, ale jedynie na twarzy, nabijał się ze mnie i Tm (kolejny obecnie berzowy emigrant), podchodząc do nas i mówiąc:
- Zrób tak – po czym szybko kręcił głową na wszystkie strony. Mnie na to nie pozwalała szyja, a Tm spora dziura w głowie.
Tm sprawił sobie jeszcze jedną pamiątkę, odkupił od Pf trąbkę, którą tak dzielnie walczyłem w Spodku. Do tej pory ma spore wgniecenie po nokaucie jednego z Ruchowców.
Wracając do tematu pogotowia, w drodze powrotnej do naszego autobusu wsiadł Chm – świeży przerzut na AZS, w dodatku w szalu Włókniarza (inne były na ów czas klimaty w mieście). Chwilę pogadaliśmy, po starej znajomości (oczywiście o zajściach na turnieju), po czym, gdy miał już wysiadać, zażądałem szala. Miał opory, ale spróbował by mi tylko go nie oddać.
Gdy wysiadł, pewna laska, która przysłuchiwała się naszej rozmowie rzekła w te słowy:
- Fajny jesteś kolega.
- Miałem bardzo stresujący dzień, więc się kurwo nie wpierdalaj – tak wiem, dżentelmen to ze mnie był wtedy, że ho ho.
- Zajebisty sposób odreagowania stresów.
Teraz już się zamknąłem, a Sp długo nie mógł przestać się śmiać.
Zbieraliśmy się dość wcześnie, bowiem chcieliśmy, podobnie jak rok wcześniej, jechać bez balastu. Uzbierało się nas na dworcu ponad 50 typa (świeżo powstali Berzowcy plus trochę małolatów). Wbiliśmy się do pociągu, ale ktoś coś zaczął mówić, że jednak jedziemy następnym. Nie pamiętam powodu – bardzo zmęczony byłem pomimo wczesnej pory (w tamtym okresie dość mocno finansowałem pewien browar z miasta z którym od niedawna łączą nas przyjazne stosunki), ale musiał do mnie dotrzeć, bowiem ustaliliśmy, że podjedziemy sobie na Raków, do nieistniejącego już lokalu „Przystanek”.
Nie trudno się domyślić, że poziom promili wzrastał we mnie dość szybko. W całkiem niezłych humorkach wbiliśmy się do kolejnego pociągu. W środku byli ci, co nie trzeba, ale jacyś tacy mało upierdliwi. Łącznie nas było gdzieś ze 150 osób (przy liczeniach wychodziło sto czterdzieści parę, ale non stop ktoś się kręcił, więc te półtorej setki jest liczbą mocno prawdopodobną).
Podróż nad wyraz spokojna, ale w powietrzu czuło się, że będzie grubo. Rd i Kr (dwóch Berzowców) opowiadało jak było na pogrzebie śp. Przemka Czai w Słupsku. Milej się przysłuchiwało upłynniając zapasy, jakie miałem w plecaku. Do Katowic dojechałem już całkiem gotowy.
Wygramoliliśmy się z dworca, gdzie częstochowskie pieski dostały wsparcie miejscowych, a że chwilę na to czekaliśmy, to zrobiłem się jakiś taki nerwowy. Nie pamiętam swojego bełkotu, ale zapewne fonia jak i wizja mojej osoby, którą odbierał dowodzący „naszymi” kundlami – skądinąd znany mi już wcześniej z paru incydentów – nie była najciekawsza. Na głowie (nie na twarzy) miałem założoną kominiarkę w barwach, ale ta była jakoś tak niedbale uformowana, że od razu zauważalne były otwory na oczy i usta.
Po tej mojej pyskówce usłyszałem tylko:
- Tobie [ochrona danych osobowych ], po tej kominiarce, to widzę, że się spieszy do awantur, ale w tym stanie to najpierw na izbę możesz trafić.
*****, szach i mat. Bezwzględnie.
W końcu ruszyliśmy, jednak na rondzie przed Spodkiem musieliśmy się zatrzymać. Pod kasami była jakaś jazda. Z daleka nie było widać kto kogo, ale przez psie szczekaczki usłyszeliśmy, że biją się Górnik z Gieksą.
Nudne było przyglądanie się z daleka, a i nasza obstawa traktowała nas lajtowo, więc spokojnie w kilku urwaliśmy się i wbiliśmy w podziemia. Zaraz jakaś grupka musiała przed nami rwać. Nie wiem, czy to byli kibole, czy ktoś przypadkowy. Sz widział jakiś szalik, ale był w stanie po spożyciu, więc kłócić się nie będę. Jeszcze kogoś walnęliśmy w ryj, i ktoś od nas przybiegł mówiąc, że idziemy pod Spodek.
Momentalnie dołączamy do grupy, tradycyjnie idąc z przodu. Psy jakoś dziwnie nas obstawiały idąc z boku, ale dopiero od połowy stawki.
Prawda jest taka, że awantury były w tym dniu im na rękę. Oczywiście jeśli tłukli się kibole między sobą. W sumie od tragedii w Słupsku minął zaledwie tydzień. Po tym wydarzeniu wieszano – jak by to ironicznie nie zabrzmiało, tak właśnie było – na nich psy. W Spodku istniało zagrożenie, że chuligani się zjednoczą, i pokażą po raz kolejny w tak krótkim czasie społeczeństwu, że ta nasza policja jest naprawdę słaba. Potrafią się jedynie pastwić nad kibicami (na zakończenie rundy jesiennej’97 wybuchła afera z kasetą na której zarejestrowane były agresywne zachowania psów przy okazji derbów Trójmiasta, teraz Słupsk), nie radząc sobie z bandytyzmem. Reputacja policji leciała na łeb na szyję. Pokazanie, że są potrzebni, bo kibice to jednak agresywne bydło, było bardzo wskazane. Każdy zdrowo myślący, wiedział, że w tym dniu coś się wydarzy.
Policja umiała wykorzystać to w następnych dniach w nagłośnionej propagandzie.
Wracając do tego co było dalej. Idziemy, a na wprost nas stoi spora grupa, również dość licho obstawiona. Momentalnie na siebie ruszamy. Dochodzi do wymiany strzałów, jednak psy szybko nas rozdzielają (bynajmniej nie te, które nas prowadziły).
Cały czas byłem przekonany, że tą ekipą był GKS Katowice (większość z ich grupy z przodu była bez barw), ale kilka dni później w „Dzienniku Zachodnim” na pierwszej stronie była fotorelacja z krwawego Spodka, gdzie znalazło się zdjęcie z tego starcia. Cały nasz przód to same znajome ryje Berzowców, natomiast u jednego z rywali wystaje niebieski szalik, który sugeruje, że był to jednak Ruch (równie dobrze mógł to być szal Banika Ostrava).
Mniejsza o to, już i tak jesteśmy prowadzeni pod swoje wejście. Niedaleko stoi grupa ponad 20 młodych typów. Coś tam drą się „GKS Katowice” – teraz nie mam żadnych wątpliwości . Obok mnie D, dalej bardzo aktywny i szanowany Berzowiec. Proste pytanie:
- Jedziemy?
- Czekaj, jak podejdziemy bliżej, bo nam spierdolą – w sumie rozumowanie logiczne.
Gdy mamy ze dwadzieścia metrów ruszamy w ich stronę, nawet nie poczekali... Ehh, a człowiek tak sobie biega... Najlepsze jest jednak to, że w momencie w którym odpuściliśmy, okazało się, że nikogo za sobą nie pociągnęliśmy.
„Ładnie” – tym bardziej, że psy się już trochę wkurwiły. D wyłapał parę gum, a mnie postanowili sobie zatrzymać, przy czym działo się to już jak wróciłem do grupy. Ktoś od nas złapał mnie za plecak i mocno szarpał do tyłu, a psy szarpały do przodu. Wyłapałem jakąś gumą, aż się wkurwiłem, i zajebałem mu z kopa. Ktoś jeszcze do kopaniny dołączył, i to był sygnał dla mundurowych, by odpuścić.
- Pojebany jesteś? Zobaczysz, że dzisiaj coś ci się stanie. Przetrzeźwiej! – nawrzucał mi trochę Sp, choć prawdę powiedziawszy to bieganie przy styczniowej aurze, bardzo pomagało w wydalaniu procentów z organizmu, i w sumie ja tam się dobrze czułem. Inna sprawa, co by wykazał alkomat w tym momencie – Może byś chociaż kominiarkę na twarz zaciągnął? Zobaczysz, że Cię dzisiaj zawiną – dopiero teraz sobie uświadomiłem, że czapkę – niewidkę mam na głowie, ale twarzyczki sobie nie zasłoniłem w żadnym momencie.
W każdym razie dostaliśmy się pod swoje wejście. Tym samym na halę mieli dostać się fani ŁKSu wsparci przez GKS Tychy (łącznie ok.150 typa, w tym podobno 40 z Łodzi – taką liczbę podał później ktoś z tyszan), których psy podprowadziły po chwili. Łatwo się domyślić, że na dzień dobry obie strony obrzuciły się wyzwiskami, a po chwili próbowaliśmy już dobrać się sobie nawzajem do skóry.
Z boku musiało to dziwnie wyglądać, gdyż między nami stały psy, które pałowały raz jednych raz drugich. Właściwie to, o co tysko – łódzkiej grupie chodziło, to już sam nie wiem. Najpierw jechali po nas, gdy do akcji wkroczyły psy intonowali bardzo popularne w tym dniu:
- Bijcie nas po głowach!! Bijcie nas po głowach!!
Gdy psy odpuszczały znów startowali do nas. Dochodzę do wniosku, że gdybyśmy jednak razem uderzyli na psiarskich przyniosłoby to jakiś efekt, bo tak to żadna ze stron przebić się nie mogła, a jedynie zbierała pałami.
Trochę skłamałem, że nikt się nie przebił. Próbowałem wjechać w psa z buta, ale ten mi się odsunął i znalazłem się po drugiej stronie. U rywali chwilowa konsternacja, zajebać mi czy nie, w końcu byłem po ich stronie sam. Ten moment wykorzystało dwóch mundurowych, którzy złapali mnie za bety i przeciągnęli koło tyszan i łodzian. Któryś z psów rzucił do mnie:
- Ściągaj to – wskazując na czerwono – niebieską kominiarkę, która teraz skrzętnie ukrywała moją twarz. Nie bardzo się do tego spieszyłem więc chciał sam to zrobić, ale w tym momencie ktoś mu buta chyba wypłacił.
Jakoś sobie psy dziwnie ze mną stanęły, bowiem było ich w tym miejscu tylko dwóch, a obok stali chuligani GKSu & ŁKSu. Któryś z nich zajebał psu, inny krzyknął:
- Puśćcie go! – podziałało, po chwili już byłem ze swoimi. Machnąłem jeszcze ręką w stronę moich wybawców. Po raz drugi w tym dniu udało mi się uniknąć zwinięcia, choć gdyby to nie było zaraz po Słupsku, to nie wiem czy udałoby mi się wywinąć tak łatwo.
Jakoś ta sytuacja stała się sygnałem by wszystko się uspokoiło. Ci od nas, którzy mieli bilety zaczęli powoli wchodzić na halę. Ja trafiłem na jakąś kobitę z FOSY (taka firma ochroniarska, która miała zabezpieczać turniej), jakież to upierdliwe babsko było. Dojebała się do kominiarki. Po kilkuminutowych kłótniach odpuściłem. Znaczy się nie dałem czapki do depozytu jak sobie miła pani życzyła, a podałem Sp, który już w sposób mniej przypałowy przemycił ją na halę.
Gdy zajmowaliśmy sektor, w Spodku już było gorąco. Gieksa, w tym momencie ok. 100, może 150, była atakowana z dwóch stron. Z lewej okładał ich Ruch w ok. 80 typa, a z drugiej strony Górnik (ok.100). Jakoś się to uspokoiło, choć katowiczanie zmuszeni byli w pewnym momencie do opuszczenia swoich miejsc. Ruch miał sporą chrapę na dwie flagi GKSu podwieszone do sufitu, ale to jednak było nieosiągalne.
W końcu Spodek zaczął się wypełniać. Nasze miejsca były tak usytuowane, że po prawej stronie nie było obok nas nikogo. Po lewej był sektor wolny (rok wcześniej siedział tam Widzew). Nas razem z Odrą Wodzisław (zgoda już praktycznie w tamtym okresie zdychała, ale wodzisławianie grali na tym turnieju, więc siedzieli z nami) ok. 180 ( z Wodzika maksymalnie 30 typa), przy czym nie wszyscy weszli na halę, bowiem nie każdy z potrzebujących zdołał zaopatrzyć się przed halą w wejściówki (ostatni weszli dopiero po zamieszkach).
Najlepszy myk podobno zrobiła tysko – łódzka grupa. Piszę podobno, gdyż w tym momencie ja byłem już wewnątrz, a zrelacjonowali mi ją kolesie. Po prostu wbili się do środka przez szybę, od razu atakując stojący w holu Ruch. Podobno chwilę się ładnie młócili.
Wracając do umiejscowienia ekip, to tak:
Dalej za tym wolnym sektorem siedział Ruch (ok. 1800), później GKS (1000), Górnik (700) i Wisła (120). Pod nami usadowili się później ŁKS z Tychami (wspomniane już 150 osób). Z grających w turnieju zabrakło na hali jedynie Lecha, którego nie wpuszczono do środka. Ktoś z FOSY mówił, że mieli siedzieć właśnie między nami, a Ruchem...
Początek imprezy był spokojny, choć wewnątrz Spodka nie było widać w ogóle psów, jedynie niedaleko nas stała grupka kilku starszych stopniem, którzy chyba byli sztabem decyzyjnym, i obserwowali przebieg turnieju.
Nie domyślając się co nas niedługo czeka w trzy osoby poszliśmy połazić po hali. Był ze mną Pk – dzisiejszy emigrant, i jeszcze ktoś, ale już nie kojarzę kto był z nami. Po miejscach siedzących na dole wokół band boiska spokojnie mogliśmy się przemieszczać, ale na teren przeznaczony dla grajków nie można było się dostać bez odpowiedniego identyfikatora. Rok wcześniej takowy udostępnił Jacek Krzynówek (będzie okazja by opisać Spodek’97 i przedstawić nieznane fakty z życiorysu najlepszego obecnie piłkarza Polski, a chłopak ...był kumaty ), teraz trzeba było sobie radzić inaczej.
Właśnie w sezonie 97/98 zaczęto na Rakowie wyrabiać identyfikatory. Zrobiłem sobie, a co. Teraz postanowiłem użyć go w sposób niekoniecznie zgodny z pierwotnymi przeznaczeniem. Miałem na sobie bluzę na zamek, w który włożyłem identyfikator. Z daleka wyglądało to jak prawdziwy, więc nikt się mnie nie czepiał. Spokojnie sobie pochodziłem między zawodnikami różnych klubów, pozostali niestety nie mogli przemieszczać się wraz ze mną. Dzięki mojej przepustce, mogłem np. z bardzo bliska obejrzeć po raz drugi w tym dniu ekipę ŁKSu i Tychów.
W końcu znudziło mi się samotne łażenie i wróciłem do swoich kompanów, którzy właśnie zagadnęli Jaromira Więprzęcia, ówczesnego piłkarza Rakowa. Chwilę szczerze porozmawialiśmy (szczególnie intrygowało nas, czy Raków zamierza walczyć o utrzymanie na wiosnę na poważnie).
Tak gdzieś koło trzeciego meczu w turnieju ponad nami coś się zaczęło. Kilkanaście metrów od nas doszło do walki GKSu Katowice z Górnikiem. W ruch poszły paski, drewniane kawałki oparć, ale furorę robiły całe siedziska, które stosunkowo łatwo było wyrwać. Taka amunicja latała dość często i gęsto, raz z jednej strony, raz z drugiej. Gdy Żabole zaczynali się wycofywać, z drugiej strony uderzyła w nich Wisła. Widok naprawdę nie do opisania. Ktoś spada kilka metrów w dół, dopada go kilka osób i napierdala czym popadnie, po chwili to oni stają się ofiarą innych agresorów.
„Heysel. *****, jak Boga kocham polskie Heysel” – dziwne myśli przeszły mi przez głowę, gdy jako obserwator z tak bliskiej odległości byłem świadkiem krwawych wydarzeń.
- U nas też się coś dzieje – głos Pk oderwał mnie od moich myśli. W tym momencie dopiero spojrzałem na nasz sektor.
Zaczęło coś latać między nami, a łódzko – tyską grupą.
„Jak my się tam dostaniemy” – do przebycia była prawie cała długość hali, a w tym momencie linia frontu, już nie była jednoznaczna. Przypadkowe osoby zaczęły się głębić wokół boiska. Spiker próbował zapanować nad tłumem, lecz tej machiny już nikt nie mógł zatrzymać.
Jak najszybciej dostaliśmy się do swoich. Na swoim miejscu znalazłem fleka, szalik, plecak i metalową trąbkę, którą jeszcze w pociągu zarekwirowałem Pf. ***** znowu zapomniałem założyć kominiarki, ale jakoś o tym, w tym momencie nie myślałem. Zarzuciłem wszystko na siebie, i rozpracowałem krzesełko, które zaraz wylądowało, wśród osób na dole.
Nikt z nas nie dążył do konfrontacji wręcz. Obie ekipy ciskały wszelkiej maści przedmiotami (podobno wszystko zaczęło się od owoców i bułek). Tak się rozglądam, patrzę, a tam Ż staje na barierce i skacze w tłum Tychów i ŁKSu.
„Wariat, ***** wariat” – nie czas na rozmyślania, nie wiem co się stało z Ż, straciłem go z oczu, bowiem musiałem uchylić się przed nadlatującym krzesełkiem. Podszedłem najbliżej barierki, by mieć pełny przegląd sytuacji. Ujrzałem komiczną sytuację, gdy Go został przygnieciony rzędem sześciu krzesełek, które wyrwał Sw. Zamiast je rozczłonkować próbował cisnąć wszystkimi naraz. Poleciały ledwie kilka rzędów w dół trafiając nieświadomego zagrożenia Go.
Śmiać się jeszcze będzie z tego czas, teraz liczy się awanta. Znudziło mnie rzucanie krzesełkami. Podbiegłem do schodów. Rywale pod naporem bombardowania wycofali się z zajmowanych miejsc, kilku jednak stało pod ścianą.
Pamiętam typa w dłuższych włosach, który krzyczał do reszty:
- Nie spierdalać! – w tym momencie przechyliłem się przez barierkę i wypłaciłem mu dwie bomby w głowę. Nie był koleś świadomy zagrożenia (stał do mnie tyłem), więc od razu się zerwał.
Kilku tyszan rozkminiło, że na tych schodach jestem sam, więc szybko stałem się obiektem bombardowania. Zacząłem więc rwać na górę, do swoich. Jeszcze tylko odwróciłem się na chwilę, by zobaczyć, czy ktoś za mną nie biegnie, i wtedy ścięło mnie z nóg. Prosto w szyję zostałem trafiony krzesłem. Adrenalina była zbyt wielka, by móc od razu odczuwać jakiś ból. Momentalnie się podniosłem, i tymże krzesełkiem trafiłem jakiegoś młodego typa prosto w łeb.
Wbiegłem na górę. Jakiś spanikowany typ z FOSY, zatarasował mi drogę, szybko jednak zmuszony został by zniknąć mi z oczu. Wzrok miałem skierowany w stronę sektora Ruchu. Właśnie stamtąd ktoś się przemieszczał w naszym kierunku. Pobiegłem po tych schodach w tamtą stronę. Akurat byłem na górze, gdy zamajaczyła przede mną postać wbiegająca na miejsce w którym stoję. Szybko zrobiłem użytek z trąbki. Efekt – koleś po ciosie w głowę stoczył się po schodach, a metalowa konstrukcja mojej broni uległa zniekształceniu.
Stojący parę metrów nade mną K, D i Kp zaczęli krzyczeć:
- Nie! – spowodowało to powstrzymanie się od dalszych ataków. K zwięźle wyjaśnił o co chodzi:
- Oni chcą razem na Tychy – rzeczywiście młoda ekipa Ruchu, po chwili krzyczała w moją stronę „układ na Tychy, układ na Tychy”.
- Dobra, za mną! – przejąłem dowodzenie, ciekawe, że dołem pobiegli ze mną tylko Chorzowscy. Chłopaki od nas w dalszym ciągu bombardowali z góry. Tysko – łódzka grupa ponownie zerwała się kilkanaście metrów, i tam się zatrzymali. Gdyby w tym momencie, nastąpił na nich frontalny atak, sądzę, że dla nich ten turniej by się zakończył. Jednak otaczający mnie Ruchofani, byli już ukontentowani. Jeden z nich przybił ze mną piątkę, i powiedział:
- Fajny dym, Medalik – może i fajny, ale kurna coś jest nie tak. Ruchu jest coś więcej już u góry, i wjechali nam na plecy. Szybko rozkminiłem sytuację:
stoję sam wśród Ruchu, spod fleka wystaję mi przewiązany na szyi szalik (miałem taki ładny łączony Raków-Odra) – nieciekawie.
Do tego dochodzi jeszcze ten typ, co go znokautowałem trąbką, też tu jest, ale na razie to oni sami nie kminią co jest grane. Taki głupi nie jestem, żeby czekać, aż mnie któryś w łeb pierdolnie. Szybko się zawinąłem na górę.
To co zastałem to był dramat. Spanikowany tłum zaczął rwać po krzesełkach w górę. Ci, którzy się chcieli bić od nas byli w mniejszości. Wszystko się zerwało na korytarz. Chwilę próbowałem powalczyć, nawet wjechałem z buta w pierwszego z agresorów, ale po chwili Ruchu zrobiło się więcej. Krótka wymiana ciosów i wycofałem się do reszty. Nie wiem jak do tego doszło, ale tłum wessał mnie w sam środek.
Teraz byłem ugotowany. Nie miałem wpływu na nic, w samym środku, ***** ani ruszyć się w lewo, ani w prawo – taki był ścisk wystraszonych baranów. W pewnym momencie wyjebało się parę osób, ja na nie, na mnie kolejne.
„ku***, uduszą mnie” – optymizmu próżno było szukać w moich myślach – „Na Heysel przecież były ofiary śmiertelne”.
Dzięki Bogu stało się coś, co odegnało złe myśli. Z perspektywy czasu jest to komiczne, ale wtedy wyzwoliło złość. Przygnieciony przez baranów zgubiłem buta. Tego było już mi dość. Patrzę, a Mz też przygnieciony drze się na wszystkich i ich napierdala. Zacząłem robić to samo. Po chwili ścisk zelżał. Myli się ktoś, jeśli pomyśli, że moja to zasługa. Po prostu jakąś barierkę za naszymi plecami szlag trafił, i barany zaczęły rwać dalej. Prosto w stronę sektora Wisły. Tłum zabrał mnie ze sobą… bez buta…
Krakowianie widząc nas od razu stanęli gotowi do konfrontacji, do takowej nie doszło, bo skumali, że nie jest to agresja przeciw nim. Pamiętam, jak jeden krzyknął w naszą stronę:
- Spierdalacie przed Ruchem? Okej, ale spróbujcie ruszyć się dalej, to w Was wjeżdżamy – biorąc pod uwagę, że w rękach co poniektórych wiślaków coś się błyszczało, barany wzięły sobie to mocno do serca.
Spokojnie wróciłem na miejsce, gdzie leżał mój but. Po chwili biegłem już do ekipy, która próbowała się jeszcze z Chorzowskimi, i w tym momencie jak coś nie pierdolnie.
Syk i gryzący dym.
Jak się okazało to Pk cisnął gaśnicą, w stronę Ruchu, a ta po prostu eksplodowała
Jakby to był sygnał do zaprzestania bojów, bowiem w tym momencie nie awanturujący się fani Ruchu zaczęli śpiewać „dla Przemka minuta ciszy”. Podchwycili wszyscy. Cała hala, przed kilkoma sekundami arena krwawych starć, zamarła. Wszyscy unieśli w górę szaliki, i w milczeniu złożyli hołd zamordowanemu w Słupsku dzieciakowi.
Ktoś z Gieksy wychylił się z okrzykiem „United hooligans”, ale nie spotkało się to z aplauzem hali.
Wróciłem na swoje miejsce, usiadłem sobie na krześle, jeszcze mocno wkurwiony, na postawę Ruchu. Ktoś tam miał zdobyczną czapeczkę Ruchu (taka tekturowa z herbem – większość osób od nich była w to przyodziana), zabrałem ją i podpaliłem. Dojebał się jakiś palant z FOSY, ale w tym momencie adrenalina już opadła, poczułem ostry ból szyi, ponadto zaczęło mnie gryźć w płucach. Chwycił mnie ostry kaszel, taki przerażająco duszący. W momencie zrobiłem się zielony na twarzy. Ktoś szybko doszedł do wniosku:
- To po tej gaśnicy.
- Za...raz przej...dzie – wybełkotałem, ale Msz zdecydował, oznajmiając to typom z FOSY, głosem nie znoszącym sprzeciwu:
- Do karetki z nim.
„Nie no *****, nie róbmy popeliny, zaraz mi przejdzie” – nawet nie zdążyłem tego powiedzieć, gdy dwóch ochraniarzy wzięło mnie pod ręce i zanieśli do karetki.
Patrzę, a tam przerażony Hn pierdoli coś, że mu nogę złamali, i że on musi do szpitala. Lekarz mówi, że nie stwierdza złamania, a ten dalej swoje. Wrzucili go do karetki. Ja nie chciałem, ale ci z FOSY powiedzieli lekarzowi, co i jak, i nawet nie miałem nic do powiedzenia. Jechałem sobie do szpitala w Kostuchnie (jakoś tak raźniej mi na duszy było, gdy usłyszałem nazwę ).
W karetce dalej się dusiłem, na miejscu wynieśli mnie na noszach. Dostałem jakiś pieprzony zastrzyk, od razu pod kroplówkę. Usztywnili mi kark, i dowiedziałem się, że zostaję na obserwację.
„Taki ****, jak tu zostanę”
Już wtedy wiedziałem, że te ich podejrzenia zatrucia organizmu jakimiś chemikaliami, nie są zbyt groźne, więc nie zamierzałem zostawać z dala od domu w szpitalu (parę razy później, też tak robiłem ). W gabinecie, obok mnie leżał młody typ z Tychów, ktoś go dusił.
„Fajnie musiałeś mieć”, ale szybko przestałem nim się interesować. Trzeba jakoś wrócić na halę. Po jakimś czasie wyszedłem na korytarz, ale dalej byłem podłączony pod kroplówkę. Cały hol był zajęty przez wielu zakrwawionych młodych typów.
„Zdecydowanie to miejsce nie jest dla mnie”
Znalazłem kilka osób od nas, więc zaraz odinstalowałem się od kroplówki, i zdecydowałem, że wracamy.
Jakiś typ, wytłumaczył nam jak dojechać do Spodka. Nie był sposób prosty, w związku z tym, padło hasło:
- Jedziemy taksą, ile kto ma kasy?
Milionerami, to chłopaki nie byli, ale jeden ze szczurów zadeklarował się:
- Ja mogę drajwerowi w zastaw dać dokumenty, w Częstochowie się złożymy i prześlemy mu kasę.
Dobra pomysł niezły, poszedłem mediować na postój. Kaftan na szyi i długa opowieść urzekły kierowcę. Transport był, z tym że okazało się, iż młody ma tylko jakiś papier zaświadczający tożsamość, a nie białko. Drajwer na taki układ nie chciał iść.
Był z nami Hn, więc pomny jak to spanikowany marudził przy „erce”, delikatnie mu zasugerowałem (czyt. palnąłem go w łeb, krzycząc „Dawaj białko!”), by zastawił swój dowód.
W taki sposób w 4 osoby dotarliśmy do Spodka. Trochę budziłem wśród swoich sensację z moim nowym szalikiem, pozostali dodali jeszcze jak to z kroplówką opuszczałem szpital, więc hit sezonu już był.
Prawie dwie godziny nas nie było, jednak jedyne co mnie ominęło, a godne odnotowania, to wypowiedzi rzeczników wszystkich ekip, zapewniające organizatorów, że do końca imprezy będzie już spokój.
Podsumowując: jedna osoba została od nas hospitalizowana, kilkunastu (w tym mnie) udzielono jakiejś pomocy medycznej, straciliśmy co najmniej cztery szale na rzecz Ruchu. W naszych rękach były dwa szale Niebieskich i kilka czapeczek (tych tekturowych).
Do końca imprezy już totalny spokój. Po odpadnięciu Rakowa, wychodzimy z hali, wraz z nami Spodek opuszcza Odra (choć ich zespół grał jeszcze). Ogólnie większość wodzisławian, nie nadawała się na tego typu imprezy. W walkach uczestniczyło ich tylko kilku (trzech, może czterech). Ogólnie w tym dniu większość doszła do wniosku, że ta zgoda nie ma najmniejszego sensu, co stało się faktem niedługo później.
Reasumując turniej, jakiego nigdy się już w Polsce nie doczekamy. Jak dla mnie chuligańskie Top3 wraz z Polska-Anglia’93 i Ruch-ŁKS’04 (kolejność przypadkowa). Wypadliśmy na nim jednak dość blado. Najbardziej boli postawa w konfrontacji z Ruchem, atakowało ich nas ok.40. W rozmowach na korytarzu, jeden z tyszan, zadał mi pytanie:
- Dlaczego tak zdupiliście przed Ruchem?
Co można było odpowiedzieć. Tłumaczyłem się tym „układem na Tychy”, z którego szybko Chorzowscy się wyłamali, ale sam wiedziałem, że to niczego nie usprawiedliwia.
W Spodku chuliganów mieliśmy może ze czterdziestu, gdyby wszyscy stali w jednym miejscu, to mogłoby to wyglądać inaczej, jednak byliśmy rozbici, i panika baranów zwyciężyła głos zdrowego rozsądku (dużo bardziej poszkodowani byli ci, którzy spierdalali, niż ci, którzy aktywnie uczestniczyli w dymie).
Fakt jest taki, że rok 1998 był dla nas w dziedzinie organizacji chuliganki przełomowy, nie najlepszy, ale najaktywniejszy na tej niwie, a ze Spodka szybko wyciągnęliśmy naukę.
Telewizja zrobiła niezłe szoł z zajść na turnieju, na szczęście dla mnie nasz sektor pokazano tylko raz, gdzie widać wyraźnie Pk, który okłada typa z Ruchu, a obok Sp jest brany na buty przez kilku Niebieskich i traci szal. Wmówiłem jareckim, że u nas się nic nie działo. Tak bladych rodziców nigdy nie widziałem, jak wtedy gdy wszedłem do domu.
O komórce siedem lat temu mogłem co najwyżej pomarzyć, a jak wyszedłem z rańca, to wróciłem późnym wieczorem. Reakcja jareckich chyba nie dziwi.
Pozbyłem się oczywiście wcześniej opatrunku z szyi, a sine miejsce wytłumaczyłem, że uderzył mnie ktoś od nas przez przypadek łokciem, jak zrywaliśmy się z hali, gdy chuligani rozpoczęli awanturę .
Matula wysłała mnie na pogotowie, więc pojechałem ze Sp. Zapisali mi jakieś okłady i coś tam. Przez tydzień Sp, poobijany, a jakże, ale jedynie na twarzy, nabijał się ze mnie i Tm (kolejny obecnie berzowy emigrant), podchodząc do nas i mówiąc:
- Zrób tak – po czym szybko kręcił głową na wszystkie strony. Mnie na to nie pozwalała szyja, a Tm spora dziura w głowie.
Tm sprawił sobie jeszcze jedną pamiątkę, odkupił od Pf trąbkę, którą tak dzielnie walczyłem w Spodku. Do tej pory ma spore wgniecenie po nokaucie jednego z Ruchowców.
Wracając do tematu pogotowia, w drodze powrotnej do naszego autobusu wsiadł Chm – świeży przerzut na AZS, w dodatku w szalu Włókniarza (inne były na ów czas klimaty w mieście). Chwilę pogadaliśmy, po starej znajomości (oczywiście o zajściach na turnieju), po czym, gdy miał już wysiadać, zażądałem szala. Miał opory, ale spróbował by mi tylko go nie oddać.
Gdy wysiadł, pewna laska, która przysłuchiwała się naszej rozmowie rzekła w te słowy:
- Fajny jesteś kolega.
- Miałem bardzo stresujący dzień, więc się kurwo nie wpierdalaj – tak wiem, dżentelmen to ze mnie był wtedy, że ho ho.
- Zajebisty sposób odreagowania stresów.
Teraz już się zamknąłem, a Sp długo nie mógł przestać się śmiać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)